W końcu doczekaliśmy się premiery tego filmu i nie piszę tego, dlatego że bardzo czekałem na ten film, a dlatego ,że ten zwiastun chyba każdy chodzący do kina zna na pamięć. Chyba jeszcze w zeszłym roku mieliśmy przyjemność zwiastuny tego filmu widzieć, a niektóre teksty z niego to już znam na pamięć.
Mimo wszystko nowa produkcja Joe Wrighta cieszyła się dużym zainteresowaniem. Duża zasługa tutaj Petera Dinklage, którego rola wyglądała jak rozpisana pod Oscara. Akademia zweryfikowała i tylko jedną nominację za kostiumy dostało te dzieło. Co w sumie może być zaskoczeniem, bo można powiedzieć, że z pozoru jest to film wpisujący się w wzór akademii. Już na wspominanym zwiastunie film biję patetyznem, ale i efektownością. I właśnie tutaj chciałbym się zatrzymać. Ten film po prostu wygląda, sceny sprawiają wrażenie przemyślanych w każdym szczególe. Widać wielki zmysł estetyczny, szczególnie w scenach typowo musicalowych, które aż biją tą widowiskowością. Jednak też sceny walki robią bardzo duże wrażenie, zarówno pod względem pracy kamery, jak i choreografii.
Choreografia scen walki to jedno, jednak choreografia ogólnie rozumianych „scen musicalowych” to jest najwyższy poziom, gdzie wspomniany zmysł estetyczny łączy się z ogromną efektownością. Mamy wiele scen, które mogą wywołać niemal opad szczęki swoim ogromem, a przy tym dbałością o detal. Jednak mamy też wiele scen bardziej kameralnych, gdzie utwory wykonywane przez bohaterów potrafią świetnie wybrzmieć przez samo wykonanie. I właśnie utwory, bo przecież „Cyrano” to musical i to taki, gdzie nie można narzekać na niedostatek muzyki, co z jednej strony może być wielką zaletą, a przy tym może odrzucić część publiczności. Przy czym niestety ich ilość sprawia, że duża część z utworów jest dość nijaka i tylko kilka zapada w pamięć.
I jeżeli jesteśmy przy nijakości to niestety to stwierdzenie aż za dobrze pasuje do historii tutaj opowiadanej. I tak, od musicali raczej nie oczekuje się złożonych historii, jednak mamy kilka przykładów bardziej ambitnych opowieści w formie musicalu. Tutaj tak naprawdę cała historia jest streszczona w zwiastunie. Więc, zamiast opisywać ją streszczać odeśle właśnie do traileru, jednak trzeba przyznać, że mamy w trakcie trwania filmu zaskakujący motyw, którego nie będzie z oczywistych przyczyn zdradzał, ale bardzo pozytywnie wpłynął na mój odbiór tego filmu.
Zacząłem od Petera Dinklage i ogólnie na obsadzie wypadałoby skończyć i tutaj też mam trochę mieszane odczucia. Sam Peter sprawdza się tutaj bardzo dobrze, jednak czy jest to jakaś przełomowa rola i nowa definicja budowania postaci w musicalach? No raczej nie. No i przy okazji to niestety koniec chwalenia obsady, rola Haley Bennett w głównej roli kobiecej sprowadza się bardziej do „ładnej buźki”. Kelvin Harrison Jr. Na dobrą sprawę też, choć z tej dwójki to Haley wypada dużo lepiej. Umiejętności wokalnych nie będę oceniał, jednak to, że choreografia scen „muzycznych” bardziej zapada w pamięć niż warstwa strickte muzyczna wiele o tym mówi.
Mimo wszystko z filmu wyszedłem z dość pozytywnym odczuciami, na szczęście patetyzm został w zwiastunie i sam film nie jest tak bolesny w tym aspekcie jak się spodziewałem. Co najważniejsze ten film działa jako musical, wygląda świetnie, przez co można wybaczyć banalność dzieła w innych aspektach i po prostu zatopić się w tym świecie.
6/10