Lubicie wielkie Hoolywoodzkie biografie? No raczej mało osób pała do nich miłością, ale w morzu odtwórczych zdarzają się perełki, a kto jak Baz Luhrmann miał taką zrobić.
No dobra, nie zrobił, choć są aspekty w których „Elvis” wyróżnia się z pośród takich nijakich biografii co wcześniej udało się też „Rocketman’owi”, który opowiadał historię Eltona Johna. Jednak zacznijmy od samego wątku biograficznego, który jest właśnie dość nijaki. Historię poznajemy w większości z oczu menadżera Elvisa, granego przez Toma Hanksa, który jest oskarżany o oszustwa wobec muzyka, a nawet doprowadzenie go do śmierci. Samego Elvisa poznajemy w momencie początków kariery i trzeba przyznać, że ten moment jest dobrze zarysowany. Mamy tutaj ukazane, dlaczego publika go tak uwielbiała, jego zmagania z telewizją i podporządkowywanie się korporacją. Późniejszy etap przejściowy jest delikatnie mówiąc pobieżnie przestawiony żeby przyjść do odrodzenie muzyka któremu znowu jest poświęcone dużo czasu, co z jednej strony jest ważne.
Jednak z drugiej sprawia ze film trwa dwie godziny i czterdzieści minut, co sprawia, że szczególnie ten moment jest dość męczący. W filmie mamy też inne momenty dłużyzn, jednak to z drugim akcie jest to najbardziej widoczne, a sama długość filmu z jednej strony może odstraszać widzów, a z drugiej może zmęczyć podczas seansu. Jednak sama historia Elvisa jest większości wybierających się na film znana, więc raczej nie tym elementem miał film się bronić, a tak jak w większości biografii muzyków to właśnie same wykonania ratują nijakość historii. I trzeba przyznać ze muzyki jest tutaj dużo, bardziej od strony występów, niż procesu twórczego, co ma duży sens, bo to samymi wykonaniami najbardziej zasłynął Elvis. Jego ruchy na scenie, stroje, cała otoczka występu, wszystko tutaj gra, a sceny występów zrealizowane są naprawdę świetnie.
Jednak w mojej opinii to nie tym elementem broni się najbardziej film, a tym jak pokazuje relacje między gwiazdą, a jego fanami. Czy to podczas występów, czy to między nimi, czuć tutaj chemię. Z jednej strony artysta, który wie co zrobić, żeby pobudzić fanów, wie jak wywołać ich reakcje i wie co może sprawić żeby im na nim zależało. Z drugiej strony publika, która dosłownie je mu z ręki. Relacja ta nakreślona jest też w tym jak Elvis jest uzależniony od publiczności do tego spodnia że naraża swoje zdrowie czy rodzinę, żeby występować. Drugi element, który tutaj świetnie gra to moment w historii gdzie wchodzimy nieco w sprawy polityczne, sprawy dyskryminacji rasowej. Film przez pewien moment przyjmuje poważniejsze nuty, opowiadając o momentach jak śmierć Martina Luthera Kinga czy losu czarnoskórych artystów. Przy czym dalej jest w nim dużo „lekkości” i ukazania jak ważny wpływ ma muzyka na społeczeństwo nawet w tak trudnych tematach.
Omawiając ten film nie sposób nie wspomnieć o warstwie wizualnej, tutaj tak jak Elvis film jest niesamowicie efektowny. Czasami aż nadto, światła, kolory i agresywny montaż przysłaniają treść, jednak można mieć wrażenie, że tak miało być, bo sama treść bywa nijaka. Warto dodać, że mamy tutaj też wiele wstawek dokumentalnych, nie tylko z występów Elvisa, lecz też historycznych wydarzeń. Co sprawia, że film jest świetnie osadzony w czasie i wcześniej chwalony przez mnie wątek segregacji rasowej jest tylko tego potwierdzeniem.
Wiec czy mamy doczynienia z kolejną nijaką biografią gwiazdy? Pod względem przedstawienia historii tak, jednak mamy tutaj kilka elementów, które wyróżniają ten film, a dla fanów samego Elvisa Presley’a to pozycja obowiązkowa.
6/10
P.S. A za niedługo dokument o Ennio Morricone, także myślę ze dla fanów muzyki w filmach to jest naprawdę świetny okres.