Jordan Peele to jedno z najgorętszych nazwisk kina w ostatnich latach. Zaskakujące „Uciekaj!” czy „To My”, które osobiście uwielbiam. Obok takich reżyserów jak Ari Aster czy Robert Eggers redefiniuje czym są horrory, choć nie boi się też wychodzić z szufladki tego gatunku.
Tak samo jego nowy film „Nie!” ciężko jednoznacznie zaklasyfikować jako horror. Mamy tutaj swoisty mix gatunkowy, w którym miesza się wspomniany horror, thriller, ale też kino akcji, jak i elementy komediowe. Opowiada historię rodzeństwa Haywood, które mieszka na ranczu i zajmuje się hodowlą koni. Owe wierzchowce są szkolone przez nich do występowania w filmach, a sami szczycą się tym, że są w branży filmowej od początku, bo pierwszy zarejestrowany film to ich przodek jadący na koniu. Niestety przez tragiczny wypadek ginie ich ojciec i zaczynają się kłopoty. Interes idzie ciężko, Otis Junior zamyka się w sobie, a to tylko przedsmak tego, co się wydarzy, bo jak to u Peele w filmach się dzieje. W pewnym momencie zaczyna się odpi… znaczy no dziać.
Tak jak w poprzednich jego dziełach akcja rozpoczyna się niewinnie, acz niespodziewanie. I mimo że widz może zdawać sobie sprawę z tego co się wydarzy to film potrafi zaskoczyć, mimo że w samej budowie jest dość prosty. Poza główna historią rodzeństwa Haywood mamy też ciekawy wątek poboczny Jupa granego przez Stevena Yeun’a. Mieszka on blisko wspomnianego rodzeństwa, z którymi czasem prowadzi interesy, za których pieniądze dorobił się jako dziecięcy aktor. I tutaj jest mój chyba największy zarzut, szczególnie w porównaniu do „To My”. Gdzie historia podziemia i wątki poboczne łączyły się w jedną układankę z wątkiem głównym. Tutaj historia Jupa, a szczególnie jego historia odbiega totalnie od reszty, tak jest ciekawa, dobrze zrealizowana, ale miałem wrażenie wepchnięcia jej trochę na siłę.
Jednak to, co robi film świetnie to budowanie klimatu oraz napięcia. Wszystko w tych aspektach gra, szczególnie lokacje są niezwykle klimatyczne i stanowią idealne tło do tej historii. Ba film świetnie gra rekwizytami, kostiumami, żeby z jednej strony uwiarygodnić miejsce, a potem obrócić to o 180 stopni i totalnie je odrealnić. Natomiast idealnym przykładem tego, jak film buduje napięcie jest pierwsza scena „akcji”, bez wchodzenia w spoilery, świetnie gra ona na zabawie tempem, licznych zwolnieniach, uspokojeniach, ale i zaskoczeniach, które nie wynikają z tanich jump scaerów.
Obsada tego film jest kolejnym elementem zasługującym na wielką pochwałę. Daniel Kaluuya po raz drugi u Peele rozwija skrzydła i pokazuje więcej niż u innych reżyserów, mimo że z początku jego postać wydaje się być bardzo wycofana, ale niesamowicie działa na sferze emocjonalnej widza. Keke Palmer i Brandon Perea to dwójka, których pierwszy raz widzę na ekranie i jestem pod dużym wrażeniem. Świetny mix postaci, które gdzieś tam ocierają się o swoiste comic relief, ale przy tym nie pozostają wydmuszkami i w momentach bardziej dramatycznych też stają na wysokości zadania. No i Steven Yeun, który od kilka lat ma naprawdę świetny okres i tutaj też nadaje dużo głębi swojemu wątkowi pobocznemu.
Mimo całych tych pozytywów mam problem z „Nie!”, może to fakt, że „To My” uwielbiałem i wracałem kilkukrotnie i moje oczekiwania były zbyt wysokie. Fakt, że w każdym z aspektów od poprzedniego film reżysera wypada trochę słabiej. Ogólny koncept i historia są trochę uproszczone, humor zszedł na dalszy plan, a same sceny akcji mniej do mnie przemawiają. Jednak dalej to jest bardzo dobre widowisko, film, w którym można się zatracić, co jest zawsze ważną cechą kina.
7/10