Pamiętacie świetne „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”, otóż na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji reżyser tego filmu Martin McDonagh wrócił z dziełem uderzającym w bardzo podobne klimaty i zebrał nawet częścią obsady tamtego filmu.


Oczywiście pomiędzy filmami były inne dzieła w tym kapitalne „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, a od samej premiery „In Brugies” minęło niemal piętnaście lat to można doszukiwać się wielu punktów wspólnych. Sam zwiastun wskazywał nam już podobny balans między komedią a dramatem oparty na relacji dwójki męskich bohaterów. I tu kolejne podobieństwo, Colin Farrell i Brendan Gleeson, którzy wcielają się w te postacie, wieloletnich przyjaciół, w których relacji coś się zmienia. Jeden z nich nagle postanawia tę przyjaźń skończyć, argumentując to tym, że nie wnosi ona nic do jego życia, a on sam nie jest już najmłodszy i chce cos po sobie zostawić. Dlatego, zamiast marnować czas na nic nie wnoszące pogadanki, postanawia skupić się na komponowaniu muzyki. Jednak odrzucony przez niego bohater grany przez Colina Farrella nie może się z tym pogodzić. Nie potrafi znieść samotności i zdaje się popadać w depresje, gdy nie widzi celowości w swoim życiu.


Brzmi to bardzo podniośle, jednak film wszystkie te problemy, od samotności do bezsensowności istnienia pokazuje w bardzo przyziemny sposób. Widzimy tu postacie z krwi i kości, które przechodzą swoje załamania, słabości, jednak jak to bywa w filmach McDonagha balansowane jest to przez komedię. Choć przyznam, że zwiastun sugerował, że film bardziej uderzy w te nuty, a mimo że humor stanowi tutaj bardzo dobry balans dla ogólnego dramatyzmu w filmie to nie jest go dużo. I tak jak tragizm postaci w filmie, tak humor jest niezwykle stonowany, rzekłbym przyziemny.


Jednak został jeszcze jeden ważny element historii, który jest dla niej kluczowy. Postać grana przez Collina Farrela mimo odrzucenia cały czas stara się walczyć o przyjaźń, jednak jego ekranowy partner posuwa się do bardzo drastycznej rzeczy. Ogłasza, że za każdym razem, gdy jego były przyjaciel będzie próbował z nim porozmawiać, wtedy będzie on odcinał sobie palec. Co niejako jest uwypukleniem drogi do samo destrukcji, gdyż sprawne dłonie są bardzo ważne dla jego muzycznej twórczości, co jest motywem wyjścia przy zerwaniu przyjaźni.


Tak jak „In Brugies” stało klimatem miejsca, tak tutaj Irlandzka wyspa, na której rozgrywa się akcja filmu jest niemal równoważnym bohaterem filmu. Mała społeczność, gdzie każdy zna każdego, brak perspektyw rozwoju, nie licząc wyjazdu, który jest bardzo negatywnie odbierany przez członków społeczności. A w tle wojna domowa, gdzie bohaterowie przywykli do niej tak, że zapomnieli o co toczą się walki i po której stronie by stanęli. Jednak wyspa ta podkreśla też surowość tego dzieła. Ciągły wiatr, pustkowia bez roślin, sprawia, że film warstwą wizualną potęguje ciężki klimat.


Colin Farrell w rolach poczciwych idiotów jest cudowny i po raz kolejny to udowadnia, mimo tego, że jego postać „niesie” tutaj dużo więcej dramatu niż komedii to wypada w swojej roli kapitalnie. Tak samo Brendan Gleeson, które postać jest jeszcze bardziej stonowana i niemal depresyjna, a przy tym bardzo naturalistyczna. Kontrą dla nich stanowi Barry Keoghan, który jest tym idiotą, którego nie da się lubić, mimo że potrafi rozbawić to ciężko, żeby wzbudził sympatię, dlatego też często świetnie działa w duecie z Colinem.


Mimo wszystko po seansie nie opuszcza mnie wrażenie, że „Duchom Inisherin” brakuje „tego czegoś”. Teoretycznie wszystko tutaj działa, to filmowi daleko do topowych dzieł tego reżysera, mimo to widać, że poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a dla samej obsady, naprawdę warto ten film zobaczyć.


7/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *