Po sukcesie “1917” nowy film Sama Mendesa zapowiadał się jako pewniak Oscarowy. Jednak tylko w kategorii zdjęć Roger Deakins dostał nominacje co jest niewątpliwie pewnym niedosytem.
Szczególnie że poza reżyserem i operatorem kamery mamy tutaj więcej gwiazd. Na czoło wysuwa się oczywiście Olivia Coleman, która od jakiegoś czasu pojawia się w mniejszej liczbie filmów, jednak każdy z nich jest starannie dobierany i jej role są znaczące od Oscara za „Faworytę” po nominacje za „Córkę”. Tutaj można powiedzieć, że cały film kręci się wokół jej postaci, czyli Hilary. Kobieta dojrzała, ale i samotna, pracująca jako kierowniczka zmiany w kinie, która poza pracą niema niemal kontaktu z ludźmi, ale jej życie wywraca do góry nogami nowy pracownik wspomnianego właśnie obiektu. Stephen, czyli młody, czarnoskóry chłopak wprowadza świeże tchnienie do jej życia. Momentem szczególnym jest sylwestrowa noc, gdy Stephen porzuca swoją rówieśniczkę, żeby w towarzystwie Hilary spędzić wspomnianą noc, podczas której zbliżają się do siebie.
Relacja ta się rozwija z czasem trwania filmu, jednak nie jest jedynym punktem tego filmu. A film na dobrą sprawę krąży wokół postaci Hilary, choć zaczepia się o wiele innych tematów. Samym zaczątkiem wspominanej relacji jest oprowadzenie po kinie Imperium, które jest głównym miejscem trwania akcji tego filmu. Jednak skupia się na budynku i instytucji kina, a nie na samej kinematografii. Sam budynek zachwyca, lecz widać, że lata świetności ma dawno za sobą, a jednym z kluczowych momentów filmu jest premiera filmu, na którym ma być cała śmietanka towarzyska miasta. Sprawia to, że wiara w odbudowę dawnej świetności odżywa. Kolejnym elementem jest ukazanie rasizmu wobec Stephena, który z jednej strony jest ukazana gdzieś w tle, jednak ma ważny wpływ na relacje dwójki wspomnianych bohaterów. Czego głównym elementem jest początkowe niezrozumienie problemu, a potem zmiana podejścia do tego tematu. Po drodze przydarza nam się też toksyczna relacja głównej bohaterki z szefem kina, co wszystko razem składa się na jej problemy psychiczne.
Można powiedzieć, że te problemy są głównym tematem tego filmu, od początku widać, że bohaterka zmaga się z samotnością, jest bardzo wycofana, a powodów tego dowiadujemy się później. Jednak mimo że mnogość tematów jest problemem, bo żaden z nich nie wybrzmiewa dostatecznie, to wszystkie łączą się w tym jak wpływają one na psychikę głównej bohaterki. Samo obserwowanie jej wzlotów i upadków potrafi być bardzo bolesne, ale jednocześnie angażujące, co oczywiście jest zasługą Olivii Coleman. Aktorka pierwszoplanowa tworzy kolejną świetną kreację, która waha się między skrajnymi emocjami. Od minimalizmu aktorskiego, który charakteryzuje się niemal brakiem ukazania uczuć po wybuchy skrajnych emocji w kluczowych momentach. W jej partnera ekranowego wciela się Micheal Ward, który momentami niknie przy Olivii, jednak tworzy ciekawą rolę, która nie raz potrafi zaskoczyć. Colin Firth i Toby Jones to z jednej strony jedne z najbardziej rozpoznawalnych nazwisk w obsadzie, ale też tworzą ciekawe role drugoplanowe, które dodają dużo głębi bohaterom.
Wspominałem o nominacji za zdjęcia dla Rogera Deakinsa, ponadto poprzedni film Mendesa był wizualnie niesamowitym spektaklem, więc od warstwy wizualnej można było wiele oczekiwać. I tak, film wizualnie potrafi imponować, a przy tym jest bardzo spójny, a nawiązując do „1917” flary zostały zastąpione przez fajerwerki. Jest to naprawdę piękny wizualnie film, jednak jest to tylko tło do opowiadanej historii, co oczywiście nie jest zarzutem, jednak po poprzednim filmie tego duetu oczekiwania w tym aspekcie były chyba większe.
„Imperium Światła” to film, który trochę próbuje być kilkoma filmami naraz, a mimo to klasa aktorki pierwszoplanowej sprawia, że wszystko jest spójne, a film pomimo swoich mankamentów potrafi zaangażować.
7/10