Szczerze mówiąc długo wahałem się przed napisaniem recenzji tego filmu. Tak jak kilka dnie temu urzekło mnie pierwsze spotkanie kinowe z filmem „Człowiek z Kamerą Filmową”, które było obcowaniem z kinem w czystej formie, tak nowa część „Szybkich i Wściekłych” to rozrywka w czystej formie.


Film zaczyna się od retrospekcji z części piątej i pamiętnej sceny z sejfem, ciągniętym przez dwa samochody. Wygląda to trochę jak zlepek scen, które nie weszły finalnie do piątki, ale dodaje tam nowego bohatera. Dantego, czyli syna głównego rywala bohaterów z tamtej części. Ma on teraz na celu zemstę na Dominicu Toretto. Odkrywa, że jego słabym punktem jest rodzina, co nie jest wielką niespodzianką, patrząc szczególnie przez to jak temat rodziny jest podkreślany w serii. Jednak po kolei, bo po retrospekcji w filmie dostajemy scenę grilla, która w większości przypadków kończyłaby taki film. Wychodzi tam też jak wypowiadane przez nich mądrości są banalne, a postaci płytkie, więc przechodzimy do akcji w Rzymie, która okazuje się pułapką. Nie tylko na bohaterów, ale też na logikę.


I tak ja wiem, że z części na część seria przekracza granice logiki i widzimy tam sceny coraz bardziej szalone i nieprawdopodobne. Jednak to, co wydarza się podczas scen pościgów w Rzymie burzy wszystkie zasady logiki, ba ciężko tutaj mówić o jakiejkolwiek spójności, gdyż rzeczy się dzieją czasem tylko po to, żeby wyglądać. Jest to też wielka porażka rodziny Toretto, bo bomba wybucha niszcząc dużą część miasta w tym Watykan, jednak spokojnie nie ma ofiar śmiertelnych. Co ciekawe samo ukazanie postronnych, którzy o włos unikają śmierci wypada często niezamierzenie komicznie. W temacie komedii to tutaj mam bardzo mieszane odczucia, bo z jednej strony żarty, które mówią bohaterowie są niebywale suche. Z drugiej strony postacie drugoplanowe, jak ta grana przez Johna Cenę, który staje się opiekunem najmłodszego Toretto, czy Jasona Stathama wypadają naprawdę zabawnie, w swoich często przegiętych rolach. Jednak tutaj film zdaje się świadomy swojego absurdu i dobrze tym gra.


Jednak czego nie można odmówić to właśnie widowiskowości, choć tutaj akurat w raczej niezamierzony sposób uderza to bardziej w kicz, niż wywołuje realne emocje u widza. Który po raz kolejny widząc niebezpieczną scenę wie, że bohaterowie wyjdą z tego cało. Nawet końcówka, która powinna wywołać emocje, choć końcówka to akurat inny przypadek, ale nie będę za dużo zdradzał. Choć przyznam, że scena, gdzie bohaterowie zabierają sobie syna Toretto podczas jazdy samochodami to wyższy wymiar logicznych fikołków.


Jednak co najbardziej w filmie mnie zaskoczyło to cała sfera wizualna. Mocno odnosząca się do nostalgii za początkiem lat dwutysięcznych, gdzie można powiedzieć wszystko było prostsze, szczególnie dla grupy docelowej tego filmu, która często była wtedy w wieku nastoletnim/dziecięcym. Samo ukazanie miast, szczególnie Los Angeles biję klimatem teledysków z tamtych czasów. Jednak potęguje to montaż, bardzo chaotyczny, agresywny, powiedziałbym, że męczący. Możliwe, że jest to próba ukrycia niedoskonałości, jednak też ociera się o kicz i przesadę. Chciałbym napisać coś jeszcze o obsadzie, ale poza wspomnianą wcześniej dwójką reszta postaci po raz dziesiąty ma tę samą rolę i wypada w niej niezwykle nijako. Jedynie Jason Mamoa, który w swoim przegięciu „czarnego bohatera” wypada momentami komicznie, momentami przerażająco, ale na pewno jest jakiś.


Po raz dziesiąty sobie pojeździli, jeszcze bardziej absurdalnie niż ostatnio, przy czym film poza tanimi chwytami nie prezentuje sobą żadnej wartości. Choć przyznam, że przez większość czasu trwania filmu siedziałem na Sali z uśmiechem niedowierzania, bo to, co widziałem było tak głupie, tak bez sensu i poniekąd czerpałem z tego rozrywkę.


3/10


.
.
.
.
.
.
.
.
.
P.S. Naprawdę dalej nie mogę z tego cliffhanger’owgo zakończenia, wyglądało to naprawdę śmiesznie i tanio… tak jak cały ten film.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *