Są serie filmowe, których nikomu nie trzeba przedstawiać i zdecydowanie klasyk kina nowej przygody jest jednym z przykładów. Szczególnie klasyczna trylogia z lat osiemdziesiątych otoczona jest kultem, jednak w 2008 roku pojawiła się rysa na tym pomniku w postaci „Królestwa Kryształowej Czaszki”.
Mimo wszystko oczekiwania na najnowszą część przygód archeologa były i film od pokazów w Cannes zbierał dużo lepsze opinie niż poprzednia część. Może to być zasługa obsady, która uległa sporemu odświeżeniu. Phoebe Waller-Bridge i Mads Mikkelsen to tylko początek listy nazwisk, ale też te, które wnoszą do filmu najwięcej. Szczególnie ta pierwsza, dla której główny bohater jest ojcem chrzestnym, a jej biologiczny ojciec był wieloletnim partnerem Jonesa. Ją poznajemy na początku filmu, gdy odnawia kontakt z Indianą, który na początku jest przedstawiony jako podstarzały zrzędzący facet, cień siebie z przeszłości. W wyniku zbiegu okoliczności wykrada od niego ważny artefakt, który potem jedzie sprzedać na czarnym rynku. Jones podąża za nią, ale też ekipa kierowana przez Dr. Vollera, w tej roli wspomniany Mads Mikkelsen. Podczas wojny nazista, którego po wojnie oczyszczony z zarzutów, żeby mógł pomagać w programie kosmicznym.
Od pewnego momentu film staje się swoistym pościgiem. Bohaterzy goniący za artefaktem, przez który przyjaciel Indiany Jonesa oszalał. Jednak też pościg, gdzie niepewni swojej lojalności Indiana i jego córka chrzestna uciekają przed byłymi nazistami. I to w dużej mierze na relacji Indiego z Chrześnicą opiera się ten film, która z jednej strony przedstawiona jest dość sztampowo, ale dzięki energii, jaką wnosi Pheobe na ekran każdą scenę z nią ogląda się dobrze. Co aż trochę dziwne to tytułowa, legendarna postać Profesora Jonesa jest największym minusem filmu. Czy to ukazanie jego starości, czy utraty celu w życiu ukazane jest niezwykle sztampowo, a wcielający się w niego Harrison Ford wygląda jakby nie chciał tu być. Oczywiście jako kontrę mamy wiele nowych twarzy, które wnoszą tutaj dużo świeżości, jednak oglądanie samego Indiego bywa bolesne, a w moim przypadku bezemocjonalne.
Mimo że główny bohater to już emeryt, to przecież jest to kino akcji. I tak akcji jest tutaj dużo, mamy sceny walki w różnych warunkach, ciągłe pościgi, strzelaniny. Jest różnorodnie, także pod względem lokacji, których jest kilka. Więc akcję ogląda się dobrze? Z jednej strony tak, ale trzeba bardzo zawiesić logikę, ba czasem akcja wchodzi na poziomy absurdu kojarzone z szybką „Szybcy i ściekli” i nie raz niemożliwa logicznie głupotka wybijała mnie z naprawdę ciekawie przedstawionej akcji.
Oczywiście pozostaje kwestia odmładzania aktorów, a głównie Harrisona Forda i tutaj znowu mam mieszane odczucia. Z jednej strony wygląda to naprawdę dobrze, widać, że to efekty CGI, ale zrobione na wysokim poziomie. Z drugiej strony w momentach retrospektyw to, co dzieje się z głosem Jonesa to jest jakiś żart. Podczas dwu minutowej sceny potrafił mieć trzy różne, zdecydowanie inne barwy głosu. Oczywiście, było to tylko w scenach retrospektyw, ale nie zmienia faktu, że to dziwne niedopatrzenie, jak na tak dużą produkcję.
I chyba stwierdzenie mieszane odczucia to idealny opis tego filmu. Niby chciałbym napisać, że nie warto było już odmrażać Profesora Jonesa, z drugiej strony nowe postacie wprowadzają duży powiew świeżości, a momentami czuć tę magię oryginalnej trylogii, a film po prostu daje masę frajdy z oglądania. Jednak czasem oglądanie go, aż boli, choć co odróżnia „Artefakt Przeznaczenia” od „Królestwa Kryształowej Czaszki” to, że tych pozytywów wydaje się więcej. I mimo że chciałbym, żeby seria przeszła do historii, to gdzieś tam w głębi był to miły powrót.
6/10