Martin Scorsese wraca do kin cały na biało, po “Irlandczyku”, który spotkał się z mieszanym odbiorem, jego nowe, trzyipółgodzinne dzieło zachwyciło widzów od pierwszych pokazów.
Tym razem wielki mistrz kina zabiera nas w przeszłość do początków wielkiego wydobycia ropy naftowej. Razem z Ernestem granym przez Leonardo DiCaprio udajemy się do małej miejscowości, gdzie odkryto jej duże złoża. Są to tereny zamieszkiwane od lat przez Indian, którzy stanowią nad nimi kontrolę, a przyjezdni biali próbują dobrać się do ich bogactwa. Co ciekawe to rdzenna ludność jest tutaj niesamowicie bogata, a przyjezdni muszą się wykazać sprytem, żeby coś osiągnąć. Wspomniany Ernest zamieszkuje u wujka, Wiliema Hale, granego przez Roberta DeNiro, który jest jedną z najbardziej wypływowych osób w okolicy, mimo, że nie interesuje go wydobycie ropy. Oczywiście ma inne sposoby na pozyskiwanie kapitału i tak jak Ernest jest niesamowicie zachłanną osobą.
Nie będzie to zbytnie ujawnienie fabuły jak napiszę jaki to sposób. Jest to dosłowne dziedziczenie majątku rodowitych Indian, przez wchodzenie w związki małżeńskie z rdzennymi kobietami. Co samo w sobie nie byłoby czymś złym. Problem zaczyna się, gdy nagle rdzenni mieszkańcy zaczynają ginąc w nieoczekiwanych okolicznościach, a szeryf widzi wszędzie nieszczęśliwe wypadki. Tutaj na pierwszy plan wychodzi wątek miłosny Ernesta z miejscową Mollie, który cały czas jest przeciąganiem liny pomiędzy prawdziwym uczuciem a elementem planu wujka. Gdzie w tle dokonuje się kolejnych mniej i bardziej subtelnych eliminacji miejscowej ludności, co w końcu zostaje zauważone przez ludzi spoza miejscowości.
Tyle o fabule, bo choć jest ona rozciągnięta na wspomniane trzy i pół godziny to trzeba przyznać, że cały czas potrafi utrzymać zainteresowanie widza. Oczywiście mamy dużo wątków pobocznych, wspomniana Mollie ma kilka sióstr i każda z nich dostaje swoje „pięć minut”. Jednak to na swoistym trójkącie Ernest, Mollie i Wiliem opiera się trzon tego filmu. A sam Ernest jest dobrze zarysowaną postacią człowieka stojącego na rozdrożu między miłością rodzinnego domu, a zachłannością przyjezdnego potęgowaną głosem wuja. I to, co właśnie sprawia, że film tak dobrze się ogląda to postacie, które dzięki długiemu formatowi dostają dużo czasu przez co są bardzo dobrze i wielowymiarowo zbudowane. Nie można tutaj zapomnieć o świetnych kreacjach aktorskich, szczególnie Lily Gladstone jako Mollie jest świetna. Oczywiście duet DiCaprio i DeNiro to klasa sama w sobie, mimo że momentami mamy wrażenie, że grają w sposób znany z innych filmów. Warto też wspomnieć o świetnych rolach drugo i trzecio planowych z Jesse Plemonsem i Brendanem Fraserem na czele.
Nie powinno też zdziwić, ze Scorsese świetnie oddał realia historyczne. Miasteczko to nie tania makieta, a my czujemy jakbyśmy na czas trwania filmu przenieśli się wiele lat wstecz. Widać dbałość o każdy detal czy to w scenografii, czy w kostiumach. Dużo tutaj monumentalnych kadrów, które pięknie obrazują pustkowia, ale także skromniejszych kadrów we wnętrzach skupionych właśnie na detalu. A kamera w tym filmie tak jak akcja nigdzie się nie spieszy, mamy długie ujęcia, jednak nigdy one nie są przeciągnięte do nadmiaru.
„Czas Krwawego Księżyca” to naprawdę świetne kino, zaryzykowałbym stwierdzenie, że to najlepszy film Scorsese w XXI wieku. Oczywiście jest to też długi monument, który nie jest kinem dla każdego. Widać, że jest to staroszkolne kino, które czasem za dużo tłumaczy, ale zdecydowanie działa jako całość i warto dla niego wybrać się do kina, z czego sam reżyser byłby dumny.
8/10