Michael Mann to zdecydowanie jedno z najważniejszych w Hollywod, jednak czuć, że lata świetności twórca „Gorączki” ma dawno za sobą. Jednak prezentowany na festiwalu w Wenecji jego najnowszy film wzbudził spore zainteresowanie.
Jednak pierwsze recenzje tego filmu nie napawały optymizmem. Podobnie było teraz przy polskiej premierze, jednak pojawiały się pojedyncze głosy, które sugerowały, że jest coś ze starego Manna w jego najnowszym filmie. Na start założenie filmu, Enzo Ferrari jest 10 lat po otwarciu swojej fabryki samochodów. Dowiadujemy się, że ma problemy finansowe, jednak, zamiast się tym przejąć skupia się on na kosztownych wyścigach. I właśnie przygotowania do jednego z nich obserwujemy przez cały film. Mimo to film w dużej mierze skupia się na relacjach rodzinnych Enzo. Szczególnie z żoną, która ma ewidentne problemy psychiczne, a przy tym jest kluczową osobą odnośnie zarządzania firmy. Na jej stan nie jest pomocna sytuacja, w której Ferrari cały czas ją zdradza, a ona dowiaduje się, że jedna z jego partnerek ma dziecko, gdy ich dziecko zginęło w tragicznym wypadku.
Mimo że cały film skupia się głównie wokół Enzo, to jego żona grana przez Penelope Cruz wydaje się jeszcze ciekawszą postacią. Z ciążka przeszłością i tragediami, które przeżyła. Co gorsza, dręczona tym, że nie dała swojemu mężowi „następcy”, a ich syn tragicznie zginął, do tego musząca znosić zdrady męża. Przy tym jest osobą nieobliczalną i momentami nieracjonalną, co może zaszkodzić firmie, której sytuację kryzysową tutaj oglądamy. Ferrari musi odnieść sukcesy, żeby podnieść sprzedaż, jednak nie jest to takie proste. Nie chce on także wpływu zagranicznego kapitału do firmy, która jest niemal jak jego dziecko.
Jednak Ferrari to przede wszystkim samochody wyścigowe, a więc wyścigi i tutaj mam dość mieszane odczucia. Z jednej strony jest coś przyciągającego w tej Mannowskiej surowości, która od razu przypomina sceny napadów z „Zjodziej’a”. Wyścigi są pokazane bardzo realistycznie, z dbałością o detal, a przy tym samochody potrafią robić wrażenie… do czasu. W filmie jest kilka scen wypadków, pierwszy na torze i jest on fatalny. Po pierwszej jest nielogiczny, jeżeli chodzi o jakąkolwiek aerodynamikę i zachowanie samochodu, wygląda okropnie jak tania symulacja sprzed lat, a na dość złego są w zwolnionym tempie przez co to boli. I oczywiście jest to czepialstwo, ale wypadków jest więcej, a fabularnie są to ważne momenty, więc ich zepsucie boli w oczy dużo bardziej.
Problem ma też w związku z obsadą, tak jak Penelope Cruz jest bardzo dobra w swojej roli, to Adam Driver bardziej przypomina siebie z „Domu Guchi” niż ze swoich najlepszych ról. Jest aż nazbyt kiczowaty, a jego maniera jest momentami nie do zniesienia. Przy czym sam jego wygląd jest dość nietypowy, do tego stopnia, że nie mogę traktować go na poważnie przez dużą część filmu. Natomiast drugi plan jest bardzo słabo zapadający w pamięć, czego przykładem mogą być kierowcy, których historie są stosunkowo ważne, jednak schodzą na dalszy plan.
„Ferrari” to ciekawy przykład kina, gdzie elementy, który najbardziej przyciągał do obejrzenia filmu wydają się najsłabsze. Natomiast przyziemna rodzinna historia jest tym najbardziej wciągającym elementem filmu, w której widać starego dobrego Manna.
6/10