Konie, kowboje, Ameryka, czyli Kevin Costner po sukcesie serialu „Yellowstone” wraca na wielkie ekrany ze swoim jeszcze większym projektem.
Tak wielkim, że musiał podzielić go na dwie części. Pierwszą już od tygodnia możemy oglądać na ekranach kin, a drugą zobaczymy w połowie sierpnia. Sam film to zbiór opowieści osadzonych w tym samym czasie na terenie ameryki. Historii na ten moment, czyli pierwszej części niepowiązane ze sobą. Bardziej przypomina kilka nowelek, zmieszanych ze sobą. Na start dostajemy wędrowca, który nie może trafić do celu, aż zostaje w nieuprzejmy sposób cofnięty przez lokalnego mieszkańca, jednak … nie ma to powiązania z czymkolwiek.
Od tego problemu z narracją zacznę, film to zbiór osobnych historii, które mają różny poziom. Jednak co bardziej przeszkadza to brak ich powiązania, a nawet iluzji, że drogi bohaterów zetkną się ze sobą w drugim rozdziale. Co myślę, że można byłoby wybaczyć, mamy wiele świetnych filmów nowelowych, jednak ich podstawą są same w sobie dobre historie. Tutaj się z tym różnie, niestety większość jest delikatnie mówiąc słaba, a te lepsze to wyjątki. Przez co ich niepowiązanie budzi pytanie o to po co one są. Dla przykładu historia małżeństwa w podróżny jest tak nijaka, a jej konkluzja nielogiczna. Idealnie obrazując problem tego, że nic nie wnosi do ogółu, ani nie jest dobra sama w sobie, a warto dodać, że niemal kończy film.
Najlepiej wypada historia… reżysera, znaczy historia, w której reżyser tego filmu, Kevin Costner wciela się w kluczową postać. Choć ważniejsza od niego jest jego ekranowa partnerka, z którą nieoczywisty wątek miłosny jest świetnym motorem napędowym tej opowieści i tu trzeba przyznać, że sama postać Marigold jest ciekawie wykreowana. Ogólnie rzecz biorąc, postacie są największym plusem tego filmu i kilka z nich zapada w pamięć. Niestety ogólnie rozumiana narracja i poziom historii sprawia, że ich potencjał jest zmarnowany.
Istotnym problemem filmu jest też jego tempo. I tak, wypowiadam te słowa jako fan filmów z nieśpiesznym tempem, żeby nie powiedzieć slow cienam. Do którego ten film nie aspiruje, jednak tempo w połączeniu ze sposobem narracji sprawia, że film po prostu się dłuży. Do tego jest dziwnie zmontowany, przeciągając często sceny, które powinny być dużo wcześniej ucięte, potęgując wrażenia tego, że film się snuje. Natomiast na koniec dostajemy montaż, który jest swoistym zwiastunem drugiej części, który wygląda momentami przezabawnie, używając kilka razy tych samych ujęć. Co jest trochę podsumowaniem tego filmu.
Jednak pierwsza rzecz, która w tym filmie mnie uderzyła to muzyka. Naprawdę nie wiem, jak film można tak zepsuć w ten aspekcie, ale tutaj się udało. Muzyka jest pompatyczna, a przy tym błaha, poważna, a przy tym śmieszna, do tego stopnia, że zdarzają się momenty wybijające z imersji przy poważnych scenach. Przypomina trochę muzykę ze strony royalty free music po wpisaniu frazy „western”. Wizualnie jest dużo lepiej, tereny są piękne i majestatyczne. Miasta, kostiumy, ogólnie rozumiana sceneria jest na wysokim poziomie. Niestety kadry i praca kamery wydaje się zbyt bezpieczna i nie wykorzystuje potencjału natury i świata przedstawionego.
Powrót Kevina Costnera na wielki ekran to niestety wielki niewypał, który leży pod wieloma względami, od narracji po muzykę z niewieloma elementami, które go bronią. Jednocześnie jest to po prostu zbiór mocno nierównych nowelek, które raczej są do obejrzenia i zapomnienia.
3/10