Z cyklu nie pomyl filmu niedługo na ekrany naszych kin wychodzi film Xaverego Żuławskiego „Kulej. Dwie strony medalu”. Natomiast na Netflixie w połowie września zadebiutował ten film i poprzeczka dla twórcy „Mowy Ptaków” nie jest postawiona wysoko.
Mitja Okorn, który jest reżyserem tego filmu próbował różnych rzeczy. Tutaj serial dla TVNu, tutaj komedia romantyczna, potem niespodzianka i film zrealizowany w USA i teraz produkcja dla Netflixa. Opowiadająca historię fikcyjną… która mogła się wydarzyć, tak przynajmniej informuje nas oznaczenie na początku filmu z dedykacją dla ludzi, którzy sprzeciwili się na różne sposoby komunistycznej władzy. Opowiada historie młodego boksera, który pod koniec komunizmu szykuje się do występu na igrzyskach, jednak mamy jeszcze do tego dość kliszowe back story jak to jego ojciec, też bokser został pozbawiony szansy na medal olimpijski przez partię. Po czym poszedł w alkoholizm, a syn próbuje spełnić marzenie nieżyjącego już ojca.
Tuż przed igrzyskami dowiadujemy się, że bohater i jego partnerka spodziewają się dziecka i z uwagi na brak większych perspektyw postawiają uciec za granice w olimpijskim chaosie. Co im się udaje, a my obserwujemy jak Jędrzej grany przez Eryka Kulma stara się przejść na zawodowstwo i zdobyć rozgłos w świecie boksu. Gdy w tym samym czasie Kasia, jego żona pracuje na dwa etaty i wychowuje dziecko, żeby utrzymać rodzinę oraz marzenie Jędrzeja.
Pod względem historii jest to klisza od zera do bohatera i nawet jeżeli film próbuje nas zaskoczyć jest to „przewidywalne zaskoczenie”. Przez większość filmu miałem wrażenie, ze rzeczy w filmie się dzieją tylko dlatego, że w scenariuszu tak było napisane. Do tego film cały czas używa skrótów fabularnych, które są kolokwialnie mówiąc naciągane, przy tym nie buduje to postacie, które są strasznymi archetypami.
Co jest ogromnym problemem filmu, Jedrzeja ciężko polubić na starcie z jego cwaniaczko- zawadiackim charakterem krętacza, wiec jego późniejsze przemiany nie mają prawa działać. Natomiast współczucie wobec Kasi jest przez film wpychane widzowi na siłę, tworząc tym bardzo niewyrazistą postać. Dlatego jedynie drugi plan na tym tle się wyróżnia. Z dobra rolą Eryka Lubosa, jako trenera pijaczka wiecznie pokrzywdzonego przez los i Adama Woronowicza jako ekscentrycznego polaka, który dorobił się na zachodzie i oferuje pomoc, jednak bardzo niebezinteresowna. Mimo wszystko to dalej są archetypy, których w takim kinie wiele.
Jak na film o boksie sama walka jest tam oddana dość … komicznie, lub żeby użyć odpowiedniejszego słowa przerysowanie. Jest to o tyle problematyczne, że poza dobrymi warunkami fizycznymi ciężko uwierzyć, że Jędrzej jest tak dobry, na jakiego się promuje. Nie jestem znawcą boksu, ale na pierwszy rzut oka widać, że nie jest najlepszy ani technicznie, ani taktycznie, a pod względem przygotowanie mentalnego jest dramat. No, ale może wygrywa, bo ma dobre geny, co byłoby mocnym wytłumaczeniem w stylu tego filmu.
Który zawsze stara się być efektowny, tutaj śmieszny żarcik, tutaj efektowne ujęcie na padającego na deski boksera. Jednak po pierwsze, wszystko to było, a reżyser w tym filmie tylko odtwórczo miesza to co już znamy. Po drugie robi to z taka intensywności przez dwie i pół godziny, ze film po prostu może być męczący, próbowaniem być cały czas fajny. Choć z drugiej strony, gdy zwalnia i próbuje bliżej przedstawić bohaterów to znowu zalewa nas masą banału i oczywistości.
I tak jest „Bokser”, spełnia niemal wszystkie punkty nijakiej Netflixowej produkcji. Pretekstowa historia, formalna nuda, nijacy bohaterowie i można by tak wymieniać. Oczywiście film ma momentami przebłyski, Woronowicz i Lubos się starają, a PRLowskie tło historyczne bywa ciekawe, jednak wszystko to jest zamazane, przez to jak w swoim bezpieczeństwie film jest nijaki i odtwórczy.
3/10