Na ekrany trafił mocno oczekiwany film Michała Kwiecińskiego o jednym z najbardziej wpływowych Polaków w historii.
O filmie było głośno od dawna, między innymi za sprawą wysokiego budżetu – jednego z najwyższych w historii polskiej kinematografii. Opowiada historię Fryderyka Chopina od momentu, gdy u tego zdiagnozowano gruźlicę. Jest on wtedy u szczytu sławy w Paryżu, występuje nawet u cesarza, a jego życie wypełniają imprezy i lekcje, których udziela zarobkowo. Dowiaduje się, że choroba jest nieuleczalna i zostało mu kilka lat życia, podczas których będzie miał momenty gorsze i lepsze. Sam przyznaje, że wie, jak to wygląda, bo jego siostra zmarła na gruźlicę. Mimo to nie zmienia swojego stylu życia, a przyjaciołom każe milczeć.
Reszta filmu to późniejsze lata pianisty, którego stan się pogarszał i polepszał na zmianę, a życie trwało. Sama narracja jest dość chaotyczna, przeskakując z wątku na wątek, przez co ciężko śledzić motywacje bohatera i jego drogę. Najpierw nie robi sobie nic z choroby, jednak potem, na jednej z imprez, niemal nie odchodzi na tamten świat, co odpokutowuje pięciodniowym snem. Po nim zaczyna poważniej podchodzić do choroby, odwiedza pierwszy raz od pięciu lat rodziców, a także postanawia znaleźć sobie partnerkę na stałe.
Co, jak wiemy z historii, raczej do końca mu nie wyszło, jednak nie zdradzajmy za dużo, jak wygląda to tutaj. Niestety narracja tego filmu jest dość dużym problemem – film bardziej przypomina zbiór scen na siłę połączonych niż spójne dzieło. Często łączy momenty, gdy kompozytor był w pełni sił, z tymi, gdy jest z nim fatalnie. Może jest to zamysł opowiedzenia o chorobie, jednak i ona za bardzo nie wybrzmiewa, ewentualnie dopiero na koniec. Niestety, złośliwie można byłoby powiedzieć, że nic tu nie wybrzmiewa, bo ani wątek znalezienia partnerki nie jest ciekawie poprowadzony, ani temat samotności. Film niestety woli rzucać banały do kamery, które potem można wstawić w zwiastun. Patrz: rozmowa Fryderyka z matką, gdzie oznajmia, że ma tysiące przyjaciół, więc nie jest samotny, na co ona mu odpowiada, że jest samotny, dlatego potrzebuje tylu przyjaciół. I na papierze to wygląda ciekawie – samotność wśród tłumu wielbicieli – niestety film sprowadza to do banału.
Sam geniusz pianisty jest tu ukazany dość… nijak. Fakt, dużo tu występów, nawet dla najważniejszych ludzi w kraju, a ludzie rozpoznają go na ulicach. Jednak film nie daje poczucia, że jego muzyka jest czymś niezwykłym, bardziej idąc w stronę tego, jak ważna jest dla niego samego. Sama praca twórcza wygląda jak wyobrażenie kogoś, kto nigdy nie pracował twórczo, a scena niemocy twórczej wypada wręcz parodystycznie. Zostawię ekspertom ocenę oddania muzyki w filmie, ale przyznam, że mnie nie porwała.
Promocja filmu opiera się mocno o wcielającego się w główną rolę Eryka Kulma, który w tym filmie jest niezwykle chaotyczny i zbyt ekspresyjny. Jeszcze bardziej naciąga ten kontrast między momentami, gdy grany przez niego bohater czuje się źle i dobrze, do niemal kuriozum. Oczywiście ma sceny – nawet wiele scen – ciekawie i dobrze zagranych, ale jako całość nie jest to spójne i zbyt popisowe. Szczególnie w kontrze do reszty obsady, która jest boleśnie nijaka i niezapadająca w pamięć.
Jeżeli miałbym film pochwalić za jeden element, to byłaby to scenografia. Paryż końcówki XVIII wieku wygląda świetnie – zarówno ulice, jak i wnętrza są znakomicie oddane. Ogólnie po warstwie technicznej widać budżet: charakteryzacje i kostiumy są na wysokim poziomie, a i operatorsko film się broni.
Największy problem, jaki mam z filmem „Chopin, Chopin!”, to że próbuje być fajny na siłę, przez co nie buduje jakiejkolwiek głębi i ślizga się po powierzchni tematów, jakie porusza. W gruncie rzeczy to biopic, który nie potrafi siebie odnaleźć i panicznie szuka punktów zaczepienia.
3/10

