Bracia Safdie, po kilku wspólnych, bardzo udanych projektach, postanowili zrobić filmy osobno. Pierwszy z nich premieruje ten od Benny’ego.
Choć film miał już swoją premierę na festiwalu w Wenecji, gdzie nie dość, że Benny dostał nagrodę za reżyserię, to klip z wcielającym się w główną rolę The Rockiem, płaczącym podczas owacji na stojąco, stał się viralem. Tak – to Dwayne Johnson wciela się w zawodnika MMA, Marka Kerry’ego, u początków tej dyscypliny. Akcja rozgrywa się na przestrzeni lat 1997–2000. Film na starcie poświęca chwilę początkowi kariery Marka, który niszczy po kolei swoich rywali, a przy tym opowiada, jaką adrenaliną są dla niego walki. Szybko przeskakujemy na sam koniec ubiegłego tysiąclecia. Mark jest niepokonaną gwiazdą i zaczyna występy w japońskiej federacji PRIDE.
Tutaj film zaczyna mieszać życie osobiste zawodnika ze sportem. Widzimy pierwsze rysy na jego relacji z partnerką, co kończy się kłótnią przed walką w Japonii, którą przegrywa. Sam zauważa, że dostał kilka kopnięć, które były zabronione, o czym wspominał podczas konferencji przed walką. Finalnie wynik zostaje unieważniony, jednak niesmak pozostaje. Mark zaczyna też brać coraz silniejsze środki przeciwbólowe, a kłótnie z żoną stają się normą. Sytuacja robi się na tyle zła, że idzie na odwyk, opuszczając tym samym ważne zawody w Japonii, które poprzedzały turniej mający zdefiniować MMA.
Głównym tematem filmu zdaje się być to rozdzielenie – Marka jako zawodnika, niepokonanego mistrza, bestii, która czerpie przyjemność z krzywdzenia ludzi, oraz Marka jako człowieka, niepotrafiącego się komunikować, mającego problem z uzależnieniem. Wraz z trwaniem filmu początkowe pęknięcia na jego obrazie pogłębiają się, a sam bohater coraz bardziej się rozwarstwia – stąd tak ważne wydarzenia jak porażka czy pójście na odwyk. Sama narracja jest tu dość rwana, przeskakując z wydarzenia na wydarzenie, co bywa problematyczne, szczególnie jeśli chodzi o odbiór bardziej prywatnego oblicza Marka. Często przez te skoki w czasie historia się upraszcza i traci na głębi – choćby w wątku walki z uzależnieniem od leków przeciwbólowych. Podobnie z relacją Marka z partnerką, która potrafi urwać się w momencie kłótni, by potem znów pojawić się w jego narożniku, jak gdyby nigdy nic. Mimo to film potrafi zbudować ciekawy portret bohatera – bardziej złożonego, niż wydaje się to na pierwszy rzut oka.
Jako że film opowiada o sportach walki, należałoby się im przyjrzeć – a jest czemu. Walki są świetnie oddane i bardzo dobrze wyglądają na ekranie. Część z nich jest nagrana na taśmie, co daje ciekawy efekt wizualny, ale nawet samo odwzorowanie starć i emocji im towarzyszących stoi na świetnym poziomie. Tak samo jak cała otoczka wokół raczkującego wtedy MMA. Film poświęca też dużo czasu federacji PRIDE, która była ewenementem i świetnym produktem swoich czasów. Schyłek ubiegłego wieku został tu oddany bardzo ciekawie – szczególnie Japonia w tym filmie potrafi zachwycić.
Wiele zachwytów padło wobec wcielającego się w główną rolę Dwayna Johnsona, wróżąc mu nawet drogę do Oscara. I tutaj z jednej strony chciałbym to trochę ostudzić, ale też przyznam, że jego rola naprawdę mi się podobała. Czuć było w końcu, że gra kogoś innego niż samego siebie i jest w tym przekonujący. Jednak nie uważam tej roli za wybitną – w tym roku mieliśmy już kilka lepszych. Warto też pochwalić charakteryzację, która jest świetna i, przyznam, zapadła mi w pamięć bardziej niż sama rola Dwayna.
„Smashing Machine” to przyzwoity biopic z szarpaną narracją i bardzo dobrą rolą główną. Choć bardziej od niej zapamiętam świetnie przedstawione walki, to filmowi brakuje spójniejszej narracji i większego pochylenia się nad człowiekiem, jakim był Mark.
6+/10

