Powrót po latach serii, która była hitem lata temu, to nigdy nic łatwego. Trylogia „Naga Broń” na przełomie lat ’80 i ’90 ubiegłego wieku to był ogromny hit, a teraz ma status klasyka.
Dlatego pojawiło się dużo kontrowersji, gdy ogłoszono ten projekt, w którym miejsce Leslie Nielsena zajął Liam Neeson. Choć głównie bano się, że absurdalny humor z oryginału zostanie dotkliwie ugrzeczniony. Jednak już pierwsze minuty ukazują, że tak raczej nie będzie. Film zaczyna się od absurdalnej sceny napadu na bank, która przez dłuższy moment jest niemal kopią tej z „Mrocznego Rycerza”. Jednak szok – bo podczas akcji z zakładnikami do środka wchodzi mała dziewczynka, która okazuje się Frankiem Drebinem Juniorem. Który w absurdalny sposób rozprawia się ze złodziejami – niestety za inne wybryki zostaje przeniesiony do drogówki.
Tam trafia na sprawę wypadku, który niemal bez śledztwa uznaje za samobójstwo. Jednak do jego biura przychodzi Beth, czyli siostra denata, i uważa, że to niemożliwe. Zaczynają wspólne śledztwo przeciwko szefowi zmarłego mężczyzny, który okazuje się bezwzględnym szefem korporacji technologicznej. Sprawy zaczynają się komplikować, gdy okazuje się, że sprawa napadu na bank i wypadku się ze sobą łączą.
Jednak nie oszukujmy się – „Nagiej Broni” nie ogląda się dla fabuły. Od początku to zbiór gagów, które następują jeden po drugim. Już scena otwarcia, gdy mała dziewczynka zamienia się w policjanta, to pokaz absurdu i braku sensu w jednym – a zarazem to działa. Tak jak scena „bezpiecznej rzezi”, czyli zabicie wszystkich napadających na bank niemal bez brutalności, albo z kreskówkową brutalnością, która nie jest brutalna. Sam humor w filmie jest bardzo różnorodny – dużo tutaj żartów słownych, od typowych „dad’s jokes” aż po bardziej samoświadome rzeczy. I oczywiście – dużo z tych żartów nie trafia, ale zdecydowana większość bawi, a ich absurd jest cudowny. Dużo tu oczywiście humoru opartego na wpadkach oraz – oczywiście – najbardziej charakterystycznego, opartego na absurdzie, który aż czasem ciężko opisać.
Liam Neeson jako protagonista wypada tutaj zaskakująco dobrze – aktor raczej niekojarzony z tego typu kinem tutaj wpasowuje się świetnie ze swoją lekko sztywną manierą. Pamela Anderson jako Beth to chyba najbardziej wprost ironiczna postać, jednak nie można odmówić tego, że działa w swojej prostocie, wnosząc kolejny poziom absurdu. Trochę gorzej jest w drugim planie, z dużo mniej charakterystycznymi postaciami.
W porównaniu do poprzednich części widać ogromny postęp, jeżeli chodzi o stronę techniczną. Oczywiście – robienie filmu lepionego na taśmę klejącą, który się sypie niemal co scenę, ma urok. Jednak kontrast pomiędzy naprawdę ładną realizacją a absurdem tematyki i scen jest piękny i jeszcze bardziej go uwypukla. Nadto film potrafi bawić się formą – mamy długą sekwencję, która jest parodią teledysku do „Last Christmas”. I takich sytuacji jest dużo więcej – wspomniane nawiązanie do „Mrocznego Rycerza” i tak dalej, a nawet film momentami ociera się o autoironię.
Trochę nie wierzę, że to piszę, ale nowa „Naga Broń” działa i jest po prostu bardzo zabawną komedią, która – tak jak oryginały – jest absurdalna na poziomie nieznanym dla popularnego kina. Oczywiście nie wszystko tu działa, a fabuła to zbiór pretekstów, ale dla samego Neesona w roli Drebina Juniora warto wybrać się do kina.
6/10