Wes Anderson nie przestaje nas zaskakiwać. Pomimo że jego najnowszy film pełnometrażowy był prezentowany na tegorocznym festiwalu w Cannes to już wraca do nas z… czterema filmami dla Netflixa.
Tutaj chciałbym skupić się głównie na średniometrażowej „Zdumiewająca historia Henry’ego Sugara”, lecz oczywiście wspomnę przy okazji o trzech siedemnastominutowych krótkich metrażach, które dostaliśmy na platformie VOD w tym samym czasie. Warto dodać, że w filmach mamy bardzo podobne obsady na czele z piątką Benedict Cumberbatch, Ben Kingsley, Ralph Fiennes, Dev Patel i Rupert Friend. Jednak wróćmy do najdłuższej produkcji, która jest kwintesencją filmów Wesa. Opowiada ona historię człowieka, który dowiedział się o istnieniu tajemniczego guru, który potrafi lewitować nad ziemią. Sam chce posiąść tę moc, jednak mimo prób mu się to nie udaje, jednak stosując metody poznane od samego guru zaczyna „uczyć się” widzenia z zamkniętymi oczami. Wykorzystuje tę metodę, żeby chodzić po kasynach i zarabiać grając w karty.
Sam film to jedna wielka zabawa formą, która znamy z innych filmów Wesa. Mamy narratora, który opowiada to co widzimy na ekranie, choć samych narratorów jest więcej, a czasem bohaterowi są narratorami sami dla siebie. I tutaj bardzo chciałbym napisać, że w tym szaleństwie jest metoda i to pop po prostu działa i tak jest, aczkolwiek nie. Jest to ciekawe, trafia w moje postmodernistyczne serduszko, jednak przy tym czuć, że jest to tanie efekciarstwo. Tutaj można byłoby też dodać, że jest to meczące, jednak średni metraż tego filmu właśnie wpasowuje się w punkt w to.
W cały ten klimat świetnie wpasowuje się obsada, szczególnie Benedict Cumberbatch i Ralph Fiennes są świetni. Tak samo, jak dialogi między bohaterami, które jak to u Wesa Andersona, są zabawne i cięte, a przy tym świadomie przeintelektualizowane. Sama samoświadomość, czy to zabawy formą, czy intelektualnością jest tutaj na najwyższym poziomie, co po części staje się wadą tego filmu. Bo pod spodem film wydaje się niezwykle pusty, nie wspominam tu o przekazie, a o emocjach, których nie dostarcza. Można go porównać, do pięknej, niezwykle złożonej i przemyślanej makiety, która może udawać, ale wewnątrz nie kryje nic, a mimo to Wes po raz kolejny urzeka mnie swoim stylem.
7/10
W temacie krótkich metraży jest różnie. „Szczurołap” najbardziej się z nich wyróżnia, jest mroczny, momentami obrzydliwy, a przy tym znowu mamy ogromną zabawę formą filmową. Przez co film momentami jest dziwny, żeby nie powiedzieć niepokojący, ale też ciężko od niego oderwać wzroku. Do tego Ralph Fiennes w tytułowej roli szczurołapa jest najbardziej zapadającą w pamięć postacią z tych wszystkich czterech produkcji . 6/10
Kontrą dla niego jest dużo bardziej skromny formalnie „Łabędz”, który jest skromną historią o prześladowaniu. Najlepiej działającą emocjonalnie ze wszystkich tych filmów, co warte zaznaczenia, bo właśnie, gdy Wes odchodzi od swoich zabaw formą to potrafi wprowadzić do filmu uczucia i dużą dawkę empatii. 7/10
„Trucizna” wraca do groteski, wraca do zabawy formą i daję najdziwniejszą rolę Benedicta Cumberbatcha. Znowu jest zabawnie, znowu jest ciekawie formalnie, ale po obejrzeniu tego miałem największą pustkę i poczucie niepotrzebności tego filmu, choć dla cudowanie przerysowanego Dave Patela warto ją zobaczyć. 6/10