Firma dystrybucyjna Velvet Spoon przyzwyczaiła nas do wprowadzania do polskich kin nieoczywistych filmów. Takich jak ta czarna komedia o początkach wirusa Hiszpanki w reżyserii dwóch niemal nieznanych facetów.
Brzmi jak pomysł na niespodziankę lub katastrofę. Tak czy inaczej, historia przenosi nas do roku 1918 w USA. Floyd Monk, ekscentryczny kucharz zatrudnia się u bogatego dziennikarza, który decyduje się kandydować w wyborach na gubernatora. Żyją oni w dużej willi na małej wysepce, po części odciętej od świata. Poza kucharzem mamy jeszcze dwójkę pracowników na willi, których życie się odmienia w momencie, kiedy Monk się pojawia. Udaje mu się przekonać swojego chlebodawcę do tego, żeby służba zamieszkała w tej samej willi co oni. Jednak to tylko początek zmian, których tempo przyspiesza, gdy wyspa zostaje całkowicie odcięta od świata.
Tak, jedyny kontakt ze światem zewnętrznym to prom, który przestał kursować z uwagi na coraz więcej zachorowań na grypę hiszpankę na wyspie. Wtedy też zaczyna się zaostrzać konflikt miedzy właścicielem Willi, a jego szefem kuchni. Szybko wychodzi, że bogacze nie są przystosowania do takiego życia, a ich wegetarianizm przestaje być dobrą cechą i filozofią nie zabijania, a zaczyna być realnym problemem, który może doprowadzić do głodu. Wtedy to Monk zaczyna powoli przejmować kontrolę nad posiadłością.
Pierwsze porównanie, jakie miałem po obejrzeniu tego filmu to „Parasite”. Tutaj też mamy mocno nakreślony motyw klasowy, bogatego państwa i ich służby. Tutaj też członkowie niższych sfer dążą do zamiany ról, a na dobrą sprawę jeden, który jednak zaczyna za sobą ciągnąć resztę. Za sprawą coraz bardziej podstępnych sztuczek zyskując zaufanie członków rodziny zaczyna odbierać im kontrole. Co trzeba przyznać jest bardzo satysfakcjonujące w oglądaniu. Dodatkowo jest w tym swoisty twist fabularny, gdyż przedstawiciel sfer wyższych wchodzi w świat polityki jako ten dobry dla ludu i walczący o ich prawa.
Film w swoim założeniu ma punktować hipokryzje polityki i ludzi w niej tkwiących, przez postać Monka, który wchodzi tutaj jako outsider. Jego ekscentryczny styl bycia dobrze kontruje ułożone życie, w które wchodzi, jednak mam wrażenie, że wciąż jest zbyt wyważony. Wcielający się w niego Peter Sarsgaard robi wiele, zęby uwiarygodnić tę postać, jednak czuć niewykorzystany w niej potencjał, jakby zatrzymywał się w połowie. Co niestety tyczy się nie tylko tego aspektu tego filmu. Nawet we wspomnianym komentarzy społecznym odnośnie ról klasowych film zatrzymuje się w bezpiecznym momencie, co pozostawia uczucie niedosytu.
Według wszelakich opisów film to czarna komedia i trzeba przyznać, że w tym aspekcie film może być odbierany najlepiej. Film często używa absurdu do budowania zabawnych sytuacji, często opierając to na łamaniu tabu lub kontraście zachowań bogatych i mniej uprzywilejowanych. Przy tym śmiejąc się z takich podziałów, często w bardzo subtelny i nieoczywisty sposób, a czasem wyjeżdżając z wprost banalnym humorem. Nie bojąc się żartować z rzeczy przykrych czy strasznych.
„Kuchenna rewolucja” to film o walce klasowej sprzed stu lat, krytykujący świat polityki i publicystyki wpuszczając w skostniałe struktury kogoś kto je wywraca. Brakuje mu trochę pazura i głębszego wejścia w temat, mimo to potrafi dać dużo przyjemności z oglądania, intryga jest ciekawa, a zakończenie potrafi zaskoczyć.
6/10