Przyznam szczerze, że po pierwszym obejrzeniu zwiastuna tego filmu miałem dość spore oczekiwania. Dużo przyłożenie do warstwy wizualnej, ogólna estetyka, czy obsada z Anyą Taylor-Joy i Ralhpem Finnesem na czele. Jednak to samo można było powiedzieć o wchodzącym do kina kilka tygodni wcześniej „Amsterdamie”, który lekko mówiąc nie okazał się sukcesem.
Warto dodać, że reżyserem jest Mark Mylod, który bardziej kojarzony jest z produkcji serialowych. Maczał on palcę przy „Grze o Tron” czy „Sukcesji” i myślę ze jest to ważne w tym kontekście, bo film ten ma bardzo skondensowaną budowę serialową. Na dobrą sprawę ten niemal dwugodzinny film można by podzielić na dwudziestokilku minutowe odcinki. Widać to po rozłożeniu akcentów i tym jak napięcie jest budowane, jednak po kolei. Film „Menu” opowiada o pewnej kolacji. Prawdziwe gourmet meal, kolacja degustacyjna, która jest rodzajem przedstawienia, na którym mamy różnych gości. Tutaj korposzczury, tutaj ex-gwiazda filmowa, obok krytycy kulinarni, a pośrodku nich para młodych, z których perspektywy oglądamy akcję. Zbudowane jest to na mocnej kontrze, gdzie chłopak jest podekscytowany wszystkim co się dzieje i uważa szefa kuchni za geniusza, a dziewczyna za świra i czuje się tam nieswojo. Wraz z przebiegiem kolacji coraz więcej wskazuje na to, że dzieje się tu coś niepokojącego.
Tyle o fabule, bo odkrywanie jej samemu jest podstawą tego filmu. Można powiedzieć, że film tutaj gra z widzem ukazując pewne wydarzenia i zostawiając niepewność czy to, co dzieje się na ekranie jest prawdziwe, czy nie. I ta cała zabawa jest jednocześnie największym problemem i zaletą tego filmu. Zaletą, bo przez długi czas potrafi utrzymać widza w niepewności, a odkrywanie tego może wciągnąć. Jednak widać, że jest to wszystko płytkie, można powiedzieć zrobione po to, żeby bawić się z widzem, a nie ma większego sensu, jeżeli chodzi o wydarzenia, bo niestety i znajdą się tutaj dziury logiczne, jak i mocne naciągnięcia logiki, żeby w to uwierzyć.
Film jest promowany jako czarna komedia, co trochę uważam to za nadużycie. Samego czarnego humoru jest tutaj niewiele, film bardziej stara się być tą łamigłówką. Choć czasem też budzi skojarzenia z filmami Ostlunda, krytyka fine diningu, przy tym bogatych ludzi, bezmyślnych pracowników korporacji, czy szefa kuchni tyrana. Wszystko to jest, tylko zepchnięte na totalne tło. I Jednak w porównaniu do filmów Rubena Ostludna brakuje wyczucia, które sprawia, że filmy Szweda bawią i uwrażliwiają, a „Menu” daje tylko przyziemną frajdę z rozwiązywania zagadek i momentami rozśmieszy.
Mimo wszystko w dwóch aspektach film ten wyróżnia się pozytywnie. Na pewno obsada, masa ekscentrycznych postacie została tu stworzona i trzeba przyznać, że udało się, żeby nawet te bardziej drugoplanowe zapadały w pamięć. Oczywiście wspomniana dwójka Anya Taylor-Joy i Ralph Finnes wyróżnia się najbardziej. Szczególnie ekscentryczny, a przy tym minimalistyczny szef kuchni potrafi budzić podziw. Drugim aspektem jest ogólnie rozumiany styl wizualny. Wszystko jest tutaj przemyślane. Film wygląda bardzo surowo, co też dobrze zgrywa się z minimalistyczną pracą kamery, a przy tym podkreśla całą ekscentryczność kolacji, jak i motywy typu synchroniczne podawanie jedzenia.
„Menu” to zdecydowanie kino rozrywkowe, ładnie nakręcone, z próbą krytyki nadętych bogaczy, jednak stanowi to dodatek, do którego dania spożycia czasem trzeba lekko wyłączyć logikę i wtedy może dać nam dużo przyjemności ze śledzenia tego przedstawienia.
6/10