Alejandro González Iñárritu ma niezaprzeczalnie bardzo burzliwą karierę, z której wychyla się najbardziej „Birdman” i „Zjawa”, za którą dostał Oscara. Już w nich widoczny był unikalny styl reżysera, jednak nic nie może równać się ze stylem jego nowego dzieła.
Mający premierę na festiwalu w Wenecji film dla Netflixa który nie jest kojarzony z odważną formą filmową. Można nawet powiedzieć, że często ich filmy są tego odwrotnością, a tutaj już od początku mamy oznaki, że jest to nietuzinkowe dzieło. Już pierwsze dwie sceny potrafią szokować swoim surrealizmem i umiejsowiłbym je gdzieś pomiędzy filmami Jodorowskiego a grami Hideo Kojimy. Zaczynamy od porodu i … odwróconego porodu, co zarówno szokuje, jak i ustawia wysoko poprzeczkę. Jednak potem film nabiera fabularnej ciągłości, obserwujemy dziennikarza, który wraca do Meksyku gdzie się wychował i kręci tam swój reportaż, który podejmuje on ważne tematy polityczne. Towarzyszy mu rodzina, która ma mieszane odczucia odnośnie ich pobytu w Meksyku, szczególnie jego dzieci, które wychowały się w Stanach Zjednoczonych, do których główny bohater wyemigrował lata temu.
Film wtedy bardzo przypomina „Ból i Blask” Almodovara i nie bez powodu wrzucam tutaj za dużo nazwisk twórców, bo cały ten film można byłoby streścić słowami „za dużo”. Sama długość filmu może być odpychająca, bo trwa 160 minut, a niestety oglądając to dzieło wychodzi na jaw że jest to zdecydowanie za dużo. Sama forma filmu, bardzo surrealistyczna, z początku intryguje, jednak w połączeniu z długim montażem bywa po prostu męcząca. Jednak co trzeba filmowi oddać to, że wiele scen w nim to są prawdziwe perełki. Czasem grające absurdem, czasem świetnym połączeniem muzyki i cudownej warstwy wizualnej tego dzieła. Dla przykładu scena imprezy po premierze reportażu, gdy wybrzmiewa „Let’s Dance” Davida Bowie w nietypowej aranżacji, pod którą skrojone są ruchy osób na sali jak i świateł robi wielki wrażenie. I tak monumentalnych scen jest więcej, wielki pokłon tutaj za aranżację ruchu statystów, których było setki na planie, dzięki czemu owe sceny robią piorunujące wrażenie.
Jednak jest to film o twórcy, docenionym przez środowisko, ale jednocześnie przez nie wyśmiewanym. Twórcy, który zaniedbuje relacje z najbliższymi myślać, że czyni dla nich wszystko, co najlepsze. Ten dualizm jest pięknie tutaj ukazany, jednak wraz z trwaniem filmu widać, że podejście głównego bohatera sprawia, że dwie zwalczające się siły się gdzieś wypośrodkowują, co doprowadza go niemal do momentu wytchnienia, które nigdy nie nastaje, co staje potęguje fakt że jest to twórca niespełniony.
Nie sposób mówić o tym filmie pomijając aktora wcielającego się w głównego bohatera. Daniel Giménez Cacho znany głównie z filmu „Złe wychowanie” wspomnianego wcześniej Almodovara przeżywa teraz drugą młodość, co tylko udowadnia jego poprzednia rola w „Memorii”. Tutaj tworzy niesamowitą kreację, która jednocześnie przyciąga uwagę jak i odrzuca, co świetnie wpisuje się w dualizm jego roli. Warto też wspomnieć o świetnej roli Íkera Solano wcielającego się w syna głównego bohatera, dla którego był to debiut na dużym ekranie.
Nie sposób przejść koło tego filmu obojętnie, mimo że nie dziwię się głosom ludzi, których ten film odrzucił, to świetnie potrafi połączyć surrealizm z opowiadaniem o przyziemnych tematach, a przy tym zahaczyć o problemy polityczne USA-Meksyk, jak i problemy tworzenia. W obrębie pojedynczych scen bywa wybitny, jednak jako całość ciężko go tak nazwać, może jakby był krótsz o te pół godziny by tak było.
7/10