Doczekaliśmy się, jedna z największych premier tego roku, kontynuacja jednego z największych hitów pod względem dochodu w kinie, czyli nowe dzieło fanatyka wody James Cameron w zeszły weekend pochłonęło kina.
Dawno kina nie przeżyły takiego oblężenie w weekend otwarcia, nawet tegoroczny „Top Gun: Maverick” nie był tak oblegany, że ciężko było dostać bilety na seans. Nie ma co się dziwić, patrząc na sukces pierwszej części, jednak ważna podkreślić jego finansowy aspekt, bo poza warstwą wizualną nie miał on wiele do zaoferowania. Właśnie aspektem wizualnym promowany jest ten film, zwiastuny przepełnione są epickimi scenami i CGI na najwyższym poziomie. Zdecydowanie jest to aspekt, który jest największą zaletą tego filmu. Świat przedstawiony robi wrażenie swoim ogromem, a przy tym dbałością o detal, tak samo CGI jest na poziomie, który rzadko można oświadczyć w kinie. Do tego sceny batalistyczne są definicją epickości, dzieje się tutaj dużo, jednak wszystko jest bardzo czytelne i dopracowane w detalu, dzięki czemu owe sceny starć ogląda się naprawdę świetnie.
Niestety tutaj mogą kończyć się zachwyty nad tym filmem. Historię można skrócić do „było fajnie, no i przestało być fajnie”. Po zakończeniu pierwszej części następują lata spokoju, które przerwane są powrotem ludzi. Tym razem wracają w poszukiwaniu nowego domu, bo ziemia przestaje się nadawać do życia. Jednak nie przeszkadza to im na powitanie niszczyć nową planetę. Co jest wierzchołkiem góry lodowej braku logiki bohaterów. Nawet główny bohater i jego rodzina potrafią robić irracjonalne rzeczy, przez co ciężko z nimi zbudować jakąkolwiek więź emocjonalną. Jak już jesteśmy przy nich w wyniku ataku i porwania przyjaciela dzieci zmuszeni są do ucieczki do nadmorskiej krainy. Tam próbują wpasować się w życie osady, gdzie wychodzi prostota historii. Niby każdy z członków rodziny dostaje swoją opowieść, ale są one tak banalne, że niemal nie rozwijają ich postaci.
To samo dzieje się po stronie tych złych, którzy ścigają rodzinę i nie bez powodu tak ich określiłem, bo podział na dobrych i złych jest tutaj aż nadto widoczny. Brak tutaj jakichkolwiek odcieni szarości, jakiegokolwiek konfliktu wewnętrznego bohaterów, który pokazałby ich z innej strony. No chyba, że mamy postać uważaną za złą, a w gruncie rzeczy jest dobra to w filmie dostaniemy tyle dowodów na jej krystaliczną czystość ile się da.
Przy czym, jak i pierwszy „Avatar” także tego głównym przekazem jest ekologia i kolonializm i zdecydowanie nie zaskoczę, jeżeli dodam, że przekaz ten jest wyłożony wprost. Ci źli ludzi przyszli skolonizować planetę nie zwracając uwagę na środowisko i jakkolwiek ten przekaz nie byłby słuszny, to ukazanie go w czerni i bieli potęguje tylko jego banalność. Problem w tym przypadku stanowi to, że film trwa trzy godziny, można powiedzieć, że był tutaj czas na opowiedzenie czegoś więcej, czegoś bardziej złożonego. Niestety tak jak bardzo szanuję warstwę wizualną, czasem niektóre widowiskowe sceny są na siłę przeciągnięte, a sam montaż potrafi być delikatnie mówiąc niekonsekwentny.
Nie sposób odmówić drugiemu Avatarowi niesamowitej widowiskowości, sceny batalistyczne potrafią być elektryzujące i wciągającej, jednak przy tym brakuje całej reszty składowych filmu. Oczywiście, ciężko oczekiwać bardzo złożonej fabuły i niejednoznacznych postaci w tego typu kinie, jednak ten film jest po drugiej stronie tego spektrum, co szczególnie boli przy trzech godzinach, podczas których udałoby się rozbudować postacie, jak i historię.
5/10