Bez wątpienia Steven Spielberg to jedno z najważniejszych nazwisk w świecie kina. Od „Szczęk” czy „Indiana Jonsa”, które zrewolucjonizowało filmy po artystyczny sukces „Listy Schindlera” to Spilberg przez wiele lat był jedną z czołowych postaci kina mimo też wielu słabszych filmów. Aż doszliśmy do momentu, gdy postanowił nagrać coś w zasadzie swojej filmowej autobiografii.
Oczywiście film nie jest wprost nazwany w ten sposób, mamy przedstawioną tytułową rodzinę Febelmanów, gdzie śledzimy losy Sama, którego poznajemy jako małe dziecko, które śmiertelnie przestraszyło się sceny zderzenia pociągów w kinie. Później w ramach przełamania strachu nagrywa taki wypadek kolejki elektrycznej i wtedy pojawia się w nim pasja do kina. Można powiedzieć, że nagrywa wszystko, a wraz z dorastaniem jego pasja staje się bardziej profesjonalna i zaczyna się w tym doskonalić. Obserwujemy tutaj twórcę u jego początków, jednak nie wszystko jest tak kolorowe. Jego ojciec w pogoni za sukcesem zawodowym zmienia często prace co skłania ich do kilka przeprowadzek. Przy czym cały czas uważa filmowe zacięcie syna za hobby i nie traktuje tego poważniej jak On. Nie pomaga matka, która jest najbardziej artystyczną duszą w rodzinie, jednak bywa lekko mówiąc trudna w kontakatach.
Na tych dwóch osiach opiera się w dużej mierze film, rodzący się talent filmowy, który szuka coraz większych produkcji, jest blokowany przez ciężką sytuację rodzinną. Co oczywiście jest okrutne, jeżeli podchodzimy do tego pod kątem autobiograficznym, ale wątek problemów rodzinnych, jest niesłychanie odtwórczy, a nawet rzekłbym, że nijaki. Rodzice grający na kontrze dobry, ale niemal bezemocjonalny ojciec i coraz bardziej odpływająca matka. Dochodzi w pewnym momencie do domniemanej zdrady, o której wie tylko syn, a matka głównego bohatera w celu ukrycia tego przed małżonkiem zachowuje się najbardziej nieracjonalnie na świecie. Do tego dochodzi wątek dręczenia w szkole ze względu na wyznanie po jednej z przeprowadzek, które jest przedstawione w stylu serialu dla nastolatków. I żeby nie zdradzać szczegółów prowadzi do sensownego zakończenia pasującego do reszty filmu, jednak sam ten okres jest bardzo archetypowy.
Jednak tym, co mnie najbardziej zawiodło w tym filmie to obsada. Uwielbiam Paul Dano, jednak jego rola jest tutaj tak nijaka jak się da. Z drugiej strony Michelle Williams, którą też uwielbiam stranie zagrywa się, do stopnia, że jest to męczące. Można powiedzieć, że pasuje to postaci na kontrze, jakie odgrywają, jednak jest to przedstawione bardzo banalnie. Dla Gabriel LaBelle główna rola w tym filmie może być przełomowa, jednak zostaje on w cieniu wspomnianej dwójki.
Wizualnie film jest bardzo spójny, to w tym aspekcie możemy najbardziej poczuć magię starego kina. Szczególnie widać to w scenach, gdy młody bohater tworzy, a potem widzimy to co zrobił, gdzie z jednej strony widać amatorszczyznę, ale też ogromny postęp na przestrzeni lat. Natomiast sceny, które widzieliśmy podczas nagrywania nie są puszczane powtórnie jako finalny efekt, a widzimy tylko reakcje odbiorców co jest naprawdę ciekawym zabiegiem.
Steven Spielberg zaczyna nas od zarażenia widza magia kina, żeby sprzedać historię ciężkiego dzieciństwa młodego twórcy. Poniekąd jest to spójne, jednak w mojej opinii gdzieś po drodze zatracą tę magię kina i upraszcza wiele, żeby zachować tę spójność.
6/10