Po sukcesie Oscarowym „Wschodzącej Gwiazdy” Bradley Cooper wraca do nas z nowym projektem, tym razem stworzonym we współpracy z Netflixem.
Jednak mimo wielu nominacji poprzedni film nie został szczególnie ciepło zapamiętany, a oczekiwania odnośnie tego filmu nie było ogromne. Co potwierdziła Wenecka premiera, gdzie film zebrał mieszane recenzje. Mimo to film dostał cztery nominacje do złotych globów i jest stawiany w wyścigu po Oscary na jednej z czołowych pozycji, co nie powinno dziwić, bo film ten to trochę taka produkcja pod Oscary. Nagrody te przyzwyczaiły nas do swojej miłości względem biografii cenionych, choć może czasem lekko zapomnianych postaci historycznych.
O takiej postaci opowiada ten film, a dokładniej o Leonardzie Bernsteinie, tytułowym kompozytorze i dyrygencie, znanego z ogromnego talentu, jak i wielkich kontrowersji. Film skupia się głównie na jednym etapie jego życia, jednak mamy liczne wstawki z innych okresów w tym rozmowy, gdy był on już w starszym wieku. Tutaj warto zaznaczyć świetną charakteryzacje Bradley’a Coopera, który został bardzo realistycznie postarzony. Wracając do fabuły, główną oś stanowią relacje głównego bohatera oraz jego praca twórcza.
Jednak na pierwszy plan wysuwa się jego małżeństwo z Felicią, graną przez Carey Mulligan. Przy czy nie jest to łatwa relacja, gdyż główny bohater ma homoseksualne romanse, o których wie małżonka. Sam motyw żony wspierającej artystę geniusza mimo przeciwności losu pokazany jest dość prosto, jednak dzięki świetnej roli wspomnianej Carey Mulligan posiada on głębie. A jej postać jest najciekawszym elementem filmu, mimo że ewidentnie jest zepchnięta na drugi plan. Gdy dualizm bohatera i jego uleganie pokusom ukazane jest bez większej głębi emocjonalnej. Nie jest to bohater, któremu powinniśmy kibicować, jednak jego ukazanie jest, aż nazbyt jednostronne. Szczególnie widać to w relacjach z innymi bohaterami, które nie dość, że wyglądają sztucznie to ani nie wnoszą wiele do fabuły tak same w sobie nie wydają się być ciekawe.
Film ma też problemy z tempem prowadzenia opowieści. Mimo, że sam lubię przegadane kino, to tutaj dialogi często bywają sztucznie przeciągnięte i często wyrzucają z dobrego rytmu, które stworzone są przez sceny muzyczne. Które może nie są tak dobre, jak w filmie „Tar”, który także pokazywał orkiestrę w akcji, ale to te sceny same w sobie bronią się najbardziej. Natomiast dialogi często idą w oczywistości, a ekspozycji w nich jest aż zbyt wielka.
Wizualnie film prezentuje się naprawdę dobrze, w całości jest czarno – biały i widać, że jest to świadoma i trafna decyzja artystyczna, która tutaj pasuje. Szczególnie bardzo dobrze łączy się tutaj z muzyką, która jest jednym z najlepszych elementów tego filmu. Mimo że nie jestem w żadnym stopniu ekspertem od muzyki klasycznej to potrafiłem docenić wykonania orkiestry. Szkoda, że samo ukazanie pracy twórczej było pozbawione głębi i momentami, aż miałem wrażenie, że dodane na siłę.
„Maeestro” to mimo usilnych prób niebycia takim filmem idealnie wpasowuje się w kanon filmów biograficznych nakręconych pod sezon nagród. I nie mogę mu odmówić świętych charakteryzacji, czy cudownej roli Carey Mulligan, jednak wpada w wiele pułapek tego gatunku, pozostając dziełem, które się nie wyróżnia.
5/10