Klaudiusz Chrostowski znany z bardzo dobrego dokument „Call my Tony” wraca z nowym dziełem, tym razem fabularną produkcją, która jest jednocześnie niezwykle prosta i niezwykła.


Często nadużywamy stwierdzenia, że filmu festiwalowego jako określenie kategoryzujące film. Jednak do tego filmu pasuje ono wprost idealnie. To niezwykle skromne i kameralne kino, można by powiedzieć, że to też idealny film covidowy z niewielką ilością aktorów, nagrany na terenach niemal odludnych. Na których ląduje główny bohater, Bartek, grany przez Jakuba Gierszała. Dowiadujemy się, że niedawno umarł mu ojciec, z którym miał trudną relację, a jego wyjazd na małą wysepkę, to swoista ucieczka przed tym, co się wydarzyło. Po podróży autostopem włamuje się do samochodu, gdzie zasypia. Ze snu wyrywa go właściciel pojazdu, który proponuje mu miejsce noclegowe, w zamian za pomoc w gospodarstwie.


I tak się właśnie toczy życie na tej wysepce, która należy do Wielkiej Brytanii, jednak wizualnie bardzo przypominającej Islandię. Bartek zaczyna od pomocy przy „zbiorach” torfu po czym dostaje listę zadań w tym pomalowanie domu, w którym może mieszkać. Od tej pory film składa się ze scen pracy bohaterów oraz ich rozmów. Bartek oraz właściciel gospodarstwa zaczynają się do siebie zbliżać, jednak ta trochę przypominająca ojcowską relację jest bardzo chłodna. W tak zwanym międzyczasie do Bartka przychodzi mała koza, z którą się zaprzyjaźnia. Ich relacja to tak naprawdę jedyne nakreślenie linearności fabuły.


Jednak film to tak naprawdę ukazanie radzenia sobie ze stratą, swoiste przechodzenie żałoby, a w dosłowny sposób przepracowywanie jej, bo to właśnie w ten sposób radzi sobie z nią Bartek. Uciekając w pracę, często bardzo monotonną, której efektów za bardzo nie widać, jednak na tyle ciężką, żeby nie myśleć o wydarzeniach, które miały miejsce przed jego wyjazdem. Dowiadujemy się o nich tylko z nielicznych rozmów, czy to z gospodarzem, czy z siostrą, do której kilkukrotnie dzwoni. Są to niezwykle naturalne i realistycznie napisane dialogi, w których czuć całe spektrum, niestety tych negatywnych uczuć.


Równie ważne jest samo miejsce, w którym rozgrywa się akcja. Bardzo nieprzyjazna wyspa, która niby nie jest skąpana w śniegu, ale czuć panujący tam chłód, oraz ciągły wiatr, który doskwiera bohaterom. Przy czym widoki na wyspie są absolutnie piękne, ogromne pola, czy wielkie klify robią piorunujące wrażenie. Niezwykle do tego pasuje bardzo surowa zabudowa i nieliczna roślinność ograniczająca się niemal do trawy. Tak samo zwierzęta, czyli w większości owce i pies pasterski oraz urocza mała koza w kontrze do tego.


Można też powiedzieć, że cały film leży na barkach Jakuba Gierszała, który jest niemal zawsze na ekranie i zdecydowanie sprostał temu zadaniu. Tworzy postać, której potrafimy współczuć, ale też widzimy, że nie jest idealny i nie raz widzimy jego negatywne zachowania, które ciężko wytłumaczyć nawet śmiercią ojca. Przy tym świetnie gra wiele scen milczących, które przepełnione są gorzkimi emocjami, a gry przychodzi do dialogów to równie dobrze potrafi je przedstawić.


„Ultima Tchule” to piękny i niezwykle skromny film, który opowiada o zdecydowanie niezbyt pięknych rzeczach. Podnosi tematy straty, żałoby w niezwykle naturalny sposób, a przy tym nigdy nie staje się moralizatorska, a bardziej stara się zrozumieć bohatera, który przeżywa wiele emocji.


7/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *