Są filmy legendy, filmy, o których się opowiada, filmy, którymi się żyje. Filmy, które wzbudzają skrajne emocje, od czasu premiery, tutaj pierwszych pokazów na festiwalu w Wenecji. Filmy, które stają się legendą przed obejrzeniem i może nigdy nie wejdą do dystrybucji kinowej.


Takim filmem zdecydowanie jest nowe dzieło Harmony Korine pierwszego dużego hitu A24, czyli „Spring Brakers” wraca z nietypowym projektem, w którego między innymi zaangażowany był Travis Scott. Niczym jego dzieła to nie będzie zwykła recenzja, bo to nie jest zwykłe dzieło. Udało mi się go obejrzeć na w niedzielę zakończonych Nowych Horyzonwach, gdzie początkowo miała być tylko jedna projekcja tego filmu. Finalnie były dwie, jednak film pozostał jednym z najbardziej rozchwytywanych filmów tego festiwalu, z niemal mistyczną aurą i atmosferą. Prezentowany w godzinach nocnego szaleństwa zaczął się od masowego otwierania puszek (co jest tradycją pokazów z cyklu nocne szaleństwo, jednak tutaj było to podniesione do kwadratu). Późniejszym aplauzem tym wywołanym i pełny wybuchów śmiechu, aplauzu, szczególnie w momencie, gdy na ekranie pojawił się Travis Scott.


Jednak pokrótce, o czym jest ten film? Poznajemy płatnego Zabójcę, BO, który jest niewątpliwie mistrzem w swoim fachu. Jednak na pierwszym miejscu stawia rodzinę, do której wraca po każdej misji. Film zaczyna się w momencie, kiedy dostaje największą w swojej karierze, ma pozbyć Toto. Obserwujemy jego drogę do starcia z przeciwnikiem, podczas których wchodzimy w głąb jego rozterek moralnych oraz tego, jak zbiera pomocników do zadania. Wtedy pojawia się Zion (Travis Scott), który jest rodzajem następcy Bo, który chce, żeby ta akcja była jego ostatnią.


Na start nie poruszyłem bardzo ważnego faktu, film nagrany jest w całości kamerami termowizyjnymi, potęgowany dziwnym nierealistycznymi wizjami, przypominającymi opowieści o kręgach piekielnych Dantego. Przy tym jest osadzony w mafijnej rzeczywistości wojen gangów, w której główny bohater płatny zabójca się porusza. Tworzy to bardzo ciekawy i intrygujący mix świata przedstawionego, który przypomina najbardziej serię gier „Hotline Miami”, które często uderzały w podobne tony brutalności. Bo tak, film jest niesamowicie brutalny i w tej brutalności dosłowny i obrazowy, co jednak kontrowane jest przez nagranie go w termowizji. Co sprawia, że film jest jednocześnie bardziej i mniej brutalny niż miałoby to miejsce przy standardowych kamerach, jednak to nie jedyny dysonans, jaki powoduje.


Jeden z najbardziej obrazowych jest, gdy pierwszy raz widzimy go w scenie rodzinnej tuż po rzezi, jakiej dokonuje. Bohater z jednej strony jako ojciec i mąż, ale i zabójca co ubrane jest w dosłowny monolog wewnętrzny, który jest zabawny i absurdalny, lecz niesie się za nim coś więcej. I w tych aspektach warto rozmyślać nad filmem, który łączy ze sobą absurd, brutalność, humor, ale przy tym duże pole do interpretacji. Naszych zachowań, obecnej kultury masowej, tego, jak postrzegamy bohaterów. Tego jako oceniamy dzieła i jak podchodzimy do filmów oraz czego w nich szukamy.


Jednak „Aggro Dr1ft” to przede wszystkim przeżycie, to nie jest film do samotnego obejrzenia w zaciszu domowym, a wydarzenie, które powinno się celebrować tak jak to miało miejsce podczas Nowych Horyzontów. I mam nadzieje, że takie okazje się jeszcze nadarzą, bo jest to coś świeżego, ciekawego i mimo że pewnie wielu odrzuci, to właśnie takie kino uważam za najciekawsze.


7/10 <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *