James Mangold w ostatnich latach eksperymentował z różnymi rodzajami blockbusterów, bardzo dobre „Logan: Wolverine”, czy „Le Mans ’66”, ale też mniej udane wskrzeszenie Indiany Jonesa.
Jednak wróćmy wiele lat wcześniej, w 2005 roku nakręcił „Spacer po linie”, gdzie opowiadał historię Johnny’ego Casha stworzył swój najlepszy film, który tak jak ten jest biografią muzyką. Tym razem zabiera się za historię innej legendy Boba Dylana. W jego rolę wciela się Timothée Chalamet, a historia zaczyna się, gdy muzyk ma 19 lat i udaje West Village, gdzie szuka swoich muzycznych idoli. Pod swoje skrzydła bierze go Pete Seeger, który jest zapatrzony w umiejętności chłopaka. Niedługo później zapewnia mu pierwsze występy, a ten zaczyna zdobywać rozgłos. Wtedy też poznaje Sylvie Russo, w której się zakochuje i para zamieszkuje razem.
Jednak ich szczęście nie trwa długo i wraz z rozrostem kariery Boba para zaczyna się oddalać, czego kulminacją, jest Joan Baez, muzyczka, z którą zaczynają razem występować, ale i zostają kochankami. Pod ich wpływem Bob zaczyna nagrywać własne utwory, co jest przełomem w jego karierze i Dylan staje się gwiazdą co ostatecznie niszczy jego relację z Sylvie, a sam artysta wpada w pętle imprez, koncertów i tworzenia muzyki, która zaczyna się wymykać z nurtu folk, którym na początku zasłynął.
Film skupia się na kilku etapach życia gwiazdy, choć nie jest to standardowa droga od zera do gwiazdy. Mamy ukazanie najważniejszych momentów tej drogi, że wskazaniem głównie na dwa. Początki kariery, czyli wspomniany moment, gdy miał 19 lat, oraz początek jego pierwszego szczytu popularności. Są to momenty kluczowe, dla jego kariery, jednak są zgoła inne. Szczególnie pod kątem ukazanie głównego bohatera, który jest na innych etapach kariery, przez co charakter bohatera się zmienia. Warto zaznaczyć, że jest tutaj ukazany jako muzyk-ekscentryk, który cały czas szuka siebie, co raczej nie jest niczym odkrywczym w muzycznych biografiach. Jednak tutaj niezwykle pasuje.
Film nie stara się wybielać Amerykanina, nawet często maluje go w mocno nieprzyjaznych barwach, a przy tym potrafi to skontrować, tak żeby nie wyszedł nam geniusz zła piszący świetne piosenki. Sam proces twórczy jest ukazany tak, że z jednej strony czujemy ogromny talent, ale widzimy też, że czasem jest to dzieło przypadku, a czasem walki z przeciwnościami. W drugim planie nie mamy już tak zniuansowanych postaci, jednak taki Edward Norton jako Pete Seeger, czy Elle Fanning jako Sylvie Russo tworzą ciekawe i niejednoznaczne postaci.
Natomiast sam Chalamet wiarygodnie wciela się w muzyka, szczególnie w drugiej połowie filmu wydaje się rozwijać skrzydła. Nie wchodząc w kwestie muzyczne zbyt głęboko to w tym aspekcie też druga część filmu wydaje się dużo ciekawsza, choć to pierwsza dobrze nakreśla pochodzenie Dylana i tłumaczy czemu końcówka miała takie znaczenie. Sama muzyka Dylana jest czymś, co może przyciągnąć fanów, jednak raczej sam film nie przysporzy jej wielu nowych fanów. Szczególnie że samo ukazanie muzyki jest absolutną klasyką biografii.
Co jest trochę problemem z tym filmem, który jednocześnie stara się łamać ramy biografii muzyków, a z drugiej strony sromotnie w nie wpada. Na szczęście Dylan sam w sobie jest na tyle ciekawą postacią, żeby zainteresować widza, choć 140-minutowy metraż jest to trochę przesadzony.
6/10