Przyznam szczerze, że do niedawna Brady Corbet był mi twórcą niemal obcym, aż na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji dostał nagrodę za reżyserię, a jego najnowszy projekt stał się jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów.
Tym bardziej dziwiło zwycięstwo jednego z najsłabszych filmów Almodovara w jego karierze. Choć nie ma co się dziwić, ze trzy i pół-godzinny film z przerwą w środku nie jest kinem dla każdego. Opowieść o węgierskim imigrancie, który został rozdzielony od swojej partnerki i tylko jemu udaje się uciec do USA tuż po wojnie, to zaskakująca staro-szkolna opowieść. Zaczynamy od interludium, drżąca kamera, przebijanie się przez tłumy ludzi, i jest – statua wolności ukazana odwrotnie, to w kontrze bardzo innowacyjne ukazanie drogi do amerykańskiego snu, który pomimo początkowej przyjazności w postaci pomocy socjalnej i pomocy kuzyna, który daje mu dach nad głową i pracę, szybko okazuje swoje mroczne oblicze.
Tak, „The Brutalist” to kolejny film, który rozlicza się z wspomnianym konceptem amerykańskiego snu. Główny bohater László Tóth na swoich rodzinnych Węgrzech należał do inteligencji, był bardzo cenionym architektem, który trafił do USA z niczym poza wiedzą, umiejętnościami i kontaktem do kuzyna, który prowadzi sklep z meblami. Tam wykonuje prace zdecydowanie poniżej swoich oczekiwań, aż trafia się zlecenie od syna lokalnego magnata na renowację jego biblioteki. Projekt niespodzianka, którzy László robi po swojemu za dwukrotność budżetu, delikatnie mówiąc – nie spodobał się bogaczowi. László zostaje wyrzucony od kuzyna i idzie pracować przy przerzucaniu węgla do momentu, gdy biblioteka bogacza nie staje się ciekawostką towarzyską, dzięki której on sam zyskuje popularność.
Odnajduje on László, wyprawia imprezę na jego cześć i zatrudnia go jako architekta przy projekcie, który ma upamiętnić jego zmarłą matkę. Przy okazji poznaje go z innymi wpływowymi ludźmi, którzy mają mu pomóc ściągnąć jego żonę do USA. Nie będę więcej opisywać fabuły; dodam, że w dużej mierze skupia się ona na relacji między László a jego nowym pracodawcą, która może przypominać relację artysta – mecenas sztuki.
Trzeba przyznać jedno, „The Brutalist” to tak ogromne dzieło, że opisanie jego jest zajęciem iście karkołomnym. Film, który potrzebował przerwy w połowie, która jest integralnym elementem tego dzieła. Dzieli film na dwie części – pierwsza część bardziej przyziemna, opowiadająca wspominaną historię amerykańskiego snu. Część wskazująca, że mamy do czynienia z dziełem na miarę „Dawno temu w Ameryce”. Tematycznie zahacza o wiele kwestii, ale głównie skupia się na sytuacji imigrantów w kontekście zakończenia wojny i historii odkrywania przeszłości László oraz jego drogi do powrotu do bycia tym, kim był przed rozpoczęciem wojny. Druga natomiast pozostawia dużo więcej pola do interpretacji, wchodzi w kwestie architektury jako dziedziny sztuki i artysty, który w dążeniu do osiągnięcia swojego dzieła robi niemal wszystko. Zahacza też bardziej o wątki syjonistyczne, delikatnie zaznaczone w pierwszej połowie, i głębiej bada relacje między bohaterami, które to relacje z każdą sekundą staja się coraz bardziej skomplikowane.
I tutaj można odnieść wrażenie, że te dwie części mogą być niespójne – jednak nic bardziej mylnego. Pierwsza jest świetną podstawą dla tego co dzieje się w drugiej; można powiedzieć że gdyby nie ona, to wydarzenia z drugiej można byłoby czytać jako pretensjonalne. Wcześniej wspomniałem o „Dawno temu w Ameryce” – i to właśnie druga część wymyka się z ram opowieści w stylu filmu Leone, znajdując swój własny język. Język, który na wielu poziomach jest piękny, tak piękny jak dwa aspekty tego filmu. Muzyka i zdjęcia, obydwa filary tego filmu są wybitne, niezwykle budując charakter i klimat tego dzieła. Szczególnie momenty w których ukazywane są budowle László to wizualne arcydzieła. W tych budynkach jest coś niezwykłego i przyznaję to, mimo że sam nie jestem wielkim fanem brutalizmu w architekturze. Wisienką na torcie są kadry z kopalni marmuru, które uznaję za najlepsze od lat jakie widziałem w kinie. Co potęguje tylko moje odczucie, ze właśnie z uwagi na zdjęcia i muzykę jest to film do oglądania w kinie.
Adrien Brody, powinienem tutaj tylko zostawić te imię i nazwisko z określeniem typu „rola życia”, czy „pewny Oscar”. I tak, oba są według mnie trafne, jednak to jak bardzo niszowy aktor wpisuje się w tą rolę jest niesamowite. Jeżeli mówi się, że jeden aktor przyćmiewa całą obsadę, to jest to często wskazaniem że reszta ról jest słaba, jednak nic z tych rzeczy, obsada w tym filmie jest dobra, jednak tak jak kadry z kopalni marmuru rola Adriena to coś niesamowitego.
Czy „The Brutalist” to film idealny? Nie, szczerze mówiąc epilog uważam za niepotrzebny, niektóre role drugoplanowe odbiegały, a wątek imigrancki przyćmiewał wątek syjonistyczny, ale nie waham się żeby napisać, że to dzieło wybitne. Przeszło trzy i pół-godzinny film, który ani przez chwilę się nie dłuży, niesamowicie przemyślany, z genialną muzyką i zdjęciami, z niesamowitą rolą Adriena Brody’ego. Niezwykle spójne dzieło, które zapisze się w historii kina; i na koniec jednak wrócę do „Dawno temu w Ameryce”, bo nie zdziwię się, że kiedyś przyszłe pokolenia kinomanów będą porównywać filmy do dzieła Corbeta, tak jak tutaj do dzieła Leone porównuję je ja.
9/10