Nie jest częstą sytuacją, żeby debiutant na festiwalu w Cannes zdobył główną nagrodę. Jednak w tym roku dokonał tego Miguel Gomes za reżyserię na tegorocznej odsłonie festiwalu na południu Francji.

Portugalczyk już wielokrotnie prezentował swoje filmy na festiwalu Nowe Horyzonty, gdzie i tym razem był, i tam pierwszy raz w Polsce mogliśmy widzieć jego najnowszy film. Który przenosi nas ponad sto lat wstecz, dokładnie do roku 1917 i Azji, gdzie Edward wyrusza w podróż od jednego miejsca do drugiego. Na początku ciężko określić sens tej podróży oraz jej cel, ale spokojnie, podczas trwania filmu niewiele się wyjaśni. Mimo to podróż trwa od miasta do miasta, od kraju do kraju, Edward zwiedza je, rozmawia z ludźmi i dostaje tajemnicze telegramy od żony.

Która także jest w podróży, a w zasadzie pościgu za Edwardem. Podróż z pozoru identyczna, jednak zdecydowanie inna. Ta Edwarda wydaje się być bardziej metafizyczna i zatopiona w filozofii. Skupiona na przeżyciach wewnętrznych bohatera, który przez drogę odkrywa siebie, a także innych ludzi. Nie dziwi więc, że ta część bardziej skupia się na dialogach, a jej forma jest mniej sformalizowana, ba – można powiedzieć, że często jej tu nie ma, a podróż Edwarda płynie niczym on w głąb Azji. Zaczynając w restauracji luksusowego hotelu Raffles, a kończąc na przeprawie dziką rzeką.

Połowa Molly, żony Edwarda, wydaje się być bardziej przyziemna, na pewno jasno skupiona na celu, dogonieniu Edwarda. Jedzie za nim od kraju do kraju śląc wspomniane telegramy, coraz bardziej zatracając się w wir pościgu. Widząc jej walkę w kontekście przetrwania w coraz trudniejszych warunkach, skupiając się na aspekcie fizycznym, jednak ten psychiczny coraz bardziej dochodzi do głosu. Im dalej w głąb Azji tym bardziej zaczyna kwestionować swój cel i sens wyprawy.

Jak widać obie te wyprawy z pozoru identyczne, na pewno pod względem trasy, a bardzo podobne pod względem sposobu ich pokonania. Tak naprawdę są różne, a jednak się zazębiają, grając z pozoru na innych emocjach, a tak naprawdę opowiadając o tym samym. Jest to kino drogi, które przez osobną podróż zbliża bohaterów. Opowiadając w nieoczywisty sposób o emocjach jak tęsknota, strata, chęć ucieczki. Przedstawione w formie nietypowej, można powiedzieć – odległej czasowo i dystansowo, ale w gruncie rzeczy, tak nam bliskie.

Jak to w rasowym kinie drogi, liczy się sama… droga, a na pewno miejsce. Azja, kontynent nam odległy, jednak przybliżony przez filmy, szczególnie takie jak ten. Gdzie przejeżdżamy z bohaterami przez kilka państw, wiele miast, ale i terenów naturalnych. Bywając w zgiełku miasta, jak i dziczy dżungli. I każde z tych miejsc jest nakręcone niesamowicie; od strony operatorskiej film jest absolutnie kapitalny, mimo że początkowo wydawał się bardzo minimalistyczny. Szczególnie użycie czerni i bieli świetnie gra i nadaje filmowi inne emocje w zgiełku miasta, a inne w dżungli.

Miguel Gomes to na pewno twórca którym warto się zainteresować, jego „Grand Tour” to pozornie bardzo stonowane slow cinema, które rozgrywa się na niuansach dwóch podróży. Jednak w gruncie rzeczy to film dużo bardziej przystępny, który czerpie garściami z kina drogi, jednak serwuje to na swój unikatowy sposób.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *