Rekord polskiego box office’u, hit wszędzie, czyli ekranizacja jednej z najpopularniejszych gier w historii – Minecraft.
Szczerze mówiąc, nie byłem zbyt przekonany do tej produkcji. Adaptacje gier to już sam w sobie trudny temat, a co dopiero takiej. Nie dość, że nie opowiada żadnej historii, to nie ma bohaterów, a jej główną zaletą jest wolność i ilość możliwości. Z tego korzystają twórcy filmu, którzy opowiadają nam dwie historie wejścia do świata Minecrafta. Najpierw Steve’a – definicję „przegrywa” w prawdziwym świecie – który próbuje coś zmienić w życiu. Wracając do swojej pasji z dzieciństwa, odkrywa magiczny świat, gdzie oswaja wilka, który staje się jego przyjacielem. Świat złożony z kwadratowych bloków, gdzie doba trwa dwadzieścia minut, można budować niesamowite budynki, a w nocy wszystko chce cię zabić. Tę idyllę przerywa dostanie się Steve’a do piekielnej krainy, gdzie zostaje uwięziony. Wysyła więc klucz do ratunku z powrotem do prawdziwego świata.
Tam poznajemy drugą grupę bohaterów – rodzeństwo, które po stracie matki przenosi się do nowego miasta. Młody chłopak, Henry, zaprzyjaźnia się z właścicielem sklepu z grami, Garrettem. Ten jest byłym znanym graczem na automatach, teraz uzależnionym od aukcji pozerem, którego biznes ledwo przędzie. Chłopak w czasie szkolnym zostaje wyśmiany przez innych uczniów, przez co zostaje podpuszczony do zbudowania rakiety, która niemal nie niszczy siedziby największej fabryki w miasteczku, gdzie pracuje jego siostra. Gdy ta ma go odebrać ze szkoły, Henry prosi swojego nowego przyjaciela o pomoc – w końcu interesuje się artefaktem, który Garrett ma w sklepie. Ten prowadzi ich do wcześniej wspomnianej krainy, gdzie jest Steve.
Film ten to najbardziej klasyczny film drogi. Mamy grupę bohaterów, którzy są trochę przypadkowi, trochę do siebie niepasujący, i którzy muszą ruszyć w drogę, żeby opuścić wspomniany świat gry. Oczywiście ich intencje są różne – Henry szuka dla siebie miejsca w świecie pełnym dręczycieli, jego siostra chce go przed tym ochronić i jednocześnie ruszyć naprzód po śmierci matki. Natomiast Garrettowi wszystko jedno, ale przy okazji trochę diamentów by przytulił. Są to tak boleśnie proste archetypy… Niestety, historia jak i sama podróż prowadzą przez oczywistości, a film wygląda wprost jak z Excela, jeżeli chodzi o budowanie emocji.
To, co najbardziej broni film, to koncept świata, do którego przenoszą się bohaterowie. Wizualnie film potrafi zachwycić, jak i odrzucić swoją intensywnością. Osobiście uważam, że twórcy poszli o krok za daleko – wszystkiego jest tutaj za dużo. Ale trzeba też przyznać, że wizualnie jest po prostu „jakoś” – i ciekawie, i oddaje to wizję gry.
W ostatnich latach w światowym kinie zaczął funkcjonować termin „kino tik-tokowe”. Często w mojej opinii używany na wyrost, jak chociażby w przypadku Substancji, jednak tutaj pasuje aż zbyt idealnie. Film wygląda, jakby w każdych jego piętnastu sekundach miało coś się wydarzyć. I co z tego, że czasem nie ma to sensu – musi się dziać i trzeba walczyć o uwagę widza. Tu przechodzimy do akcji, która może się spodobać – widać pokłady kreatywności, są sceny ciekawe i robiące wrażenie, jednak wymieszane z tymi słabszymi. Trochę to idzie w taką papkę, która – przez nawał tego, co się dzieje – zobojętnia widza.
Obojętnie czułem się co do większości postaci w filmie. Rodzeństwo jest nudne i niemal najbardziej sztampową klasyką kina familijnego. Jack Black jako Steve gra to samo co zawsze, tylko jest starszy, i wygląda to gorzej. Jason Momoa jako Garrett jest aż nadto denerwujący, a jego postać jest zbyt wprost parodystyczna. Jedynie postać Dawn wydaje się być jako jedyna ani nie nudna i nijaka, ani strasznie przerysowana – jednak fakt, że wspominam o niej tak późno, sugeruje, jak przypadkowo znalazła się w akcji. Jest jeszcze Jennifer Coolidge jako wicedyrektorka szkoły, do której chodzi Henry, jednak to już typowy comic relief – choć jej romantyczny wątek jest autentycznie zabawny.
I tu chciałem napisać, że mimo wszystko film ogląda się dobrze – jednak zdecydowanie do tego daleko. Film ma ciekawe motywy, pojedyncze sceny, czy mrugnięcia okiem do fanów gier. Jednak miesza się to wszystko w papce, gdzie co mniej niż piętnaście sekund musi dziać się coś efekciarskiego.
3/10
P.S. Byliśmy w kinie na 4DX i to chyba dało +1 do oceny.