Stephen i Timothy Quay po dziewiętnastu latach pracy ukończyli projekt inny niż inne.

Przyznam szczerze, że premiera tego filmu na Timeless Film Festival, organizującym retrospektywę, to moje pierwsze zetknięcie z twórczością braci Quay. Samo „Sanatorium pod klepsydrą” pewnie większość kojarzy ze świetnie przyjętej adaptacji Wojciecha Hasa. I jeżeli tamten film uznaje się za szalony, to nie wiem, co powiedzieć o tym, łączącym animację w bardzo nietypowym stylu z filmem aktorskim.

Ciężko streścić fabułę tego filmu. Wydarzenia na ekranie po prostu się dzieją, a my je oglądamy, pewnie nie rozumiejąc dziewięćdziesięciu procent z nich. Pewnymi możemy być, że na start poznajemy licytatora, który chce sprzedać abstrakcyjne rzeczy niematerialne, a potem prezentuje widzowi nietypowy przedmiot. Konstrukcja niczym szkatułka z soczewkami, które pokazują sceny, które widziała soczewka oczna. Podczas jednego dnia w roku kąt padania słońca sprawia, że ożywa i prezentuje to, co ma w sobie.

Chciałem tu rozłożyć film na czynniki pierwsze, jednak ani tego nie potrafię, ani nie miałoby to sensu. Film jest czymś w rodzaju potoku świadomości, który płynie, a widz może płynąć razem z nim. Płyniemy koło różnych miejsc, niektórych dziwnych, niektórych jeszcze dziwniejszych, a niektóre nam uda się nawet zrozumieć. Choć uczucie zagubienia będzie towarzyszyło przez cały seans. Tak teoretycznie niepasujących do siebie elementów, które jednak składają się w całość.

Natomiast tematycznie, oczywiście nie wprost, film opowiada o wielu tematach. Zdaje się, że ten relacji rodzinnych jest na pierwszym planie, jednak nie jest to takie oczywiste. Sam przyznam, że motyw przemijania i odchodzenia bardzo do mnie trafił, do tego stopnia, że momentami potrafił wywoływać niepokój. Tak, film w swojej dziwności potrafi wywołać emocje – i to takie skrajne – a może właśnie dzięki temu. Będąc tak nietypowym, pokazuje widzowi rzeczy, których w kinie nie widział.

Tak jak w całość składa się połączenie filmu aktorskiego z animacją. Przed seansem premierowym powiedziano, że dni zdjęciowych było dwadzieścia, a animacji – trzy tysiące, i raczej to nie powinno dziwić. Animacja jest przedziwna i chyba najbliżej jej do twórczości Tomasza Bagińskiego, szczególnie „Katedry”. Animowane kadry robią ogromne wrażenie skomplikowaniem, jak i sam ruch jest niezwykle enigmatyczny – dodając do tego motyw powtórzeń robi to niezwykłe wrażenie, choć tym bardziej nie wiemy, co dzieje się na ekranie.

Teraz aż chciałoby się zapytać, czy jak w tym miksie pojawiają się sceny aktorskie, to wszystko nagle staje się zrozumiałe? No nie, choć trzeba przyznać, że są one bardziej „przyziemne” i stonowane, choć w porównaniu do animacji nie jest to dużo. One też trzymają się charakterystycznego klucza wizualnego, jak i motywu powtórzeń zachowując oniryzm, gdy pojawiają się bohaterzy. Tutaj warto docenić świetną rolę Tadeusza Janiszewskiego, aktora teatralnego, dla którego to jest debiut na dużym ekranie. Tworzy cuda w postaci licytatora, nadając więcej głębi scenom, gdzie się pojawia.

Film braci Quay to dzieło poetyckie, oniryczne, film, który skwitowałem słowami, że przez siedemdziesiąt pięć minut nic nie rozumiem, ale buja. I tak jest – oglądało mi się te obrazy bardzo przyjemnie i w pojedynczych kadrach szukałem sensu, i była to przednia zabawa. Podziwiam też kunszt animacji i role.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *