Ryan Coogler po projektach związanych z Marvelem i Creedem wraca ze swoim najbardziej autorskim dziełem od lat.

Reżyser ponownie łączy siły z Michaelem B. Jordanem — i to podwójnie. Aktor wciela się w filmie w dwie kluczowe postaci, braci bliźniaków Smoke. Jednak film zaczyna się od sekwencji szybkich ujęć z krwawej masakry, gdzie głównym bohaterem jest Miles, ich kuzyn. Widzimy go, gdy wbiega zakrwawiony do kościoła, a pastor przekonuje go do porzucenia grzechu, a sekwencja szybkich ujęć z masakry to jego wspomnienia. Cofamy się dzień wcześniej — pastor okazuje się ojcem Milesa i nie jest zadowolony z poczynań syna, który chce wieczorem wyjść i dać występ bluesowy w nowo otwartym lokalu bliźniaków Smoke. Ci wkraczają do akcji, zabierając chłopaka od pastora i wciągając go w wir przygotowań do otwarcia swojego lokalu. Dzielą się na dwie ekipy, których celem jest zebranie odpowiednich ludzi i rzeczy do otwarcia miejsca. Przy okazji grzebią w swojej przeszłości. Dowiadujemy się, że bracia mieszkali od lat w Chicago, a wcześniej brali udział w wojnie w Niemczech i — generalnie rzecz ujmując — nie byli tam ani tu zbyt honorowi. Chcą trochę przestrzec przed tym swojego młodszego kuzyna, jednak nie zawsze im się to udaje. Tak jak samo otwarcie, które im dłużej trwa, tym bardziej wymyka się spod kontroli. Co prowadzi do finałowej rzezi, jednak nie zdradzajmy za dużo.

Film dzieli się wyraźnie na dwa etapy: przygotowanie do otwarcia baru — część dużo bardziej stonowaną i spokojną. Bliżej jej do dramatu o postniewolniczym USA, gdzie nie jest do końca kolorowo, przynajmniej dla ludzi o innym kolorze skóry niż biały. Widać to też w historii braci, którzy musieli przejść długą drogę do miejsca, gdzie czują się wolni, często robiąc rzeczy, z których nie są dumni — a które tu zaczynają ich doganiać. Nie jest to może bardzo pogłębione, ale po prostu ciekawe w odbiorze, szczególnie dzięki dobrej dynamice między bohaterami. Szczególnie Michael B. Jordan, wcielający się w obu bliźniaków, tworzy bardzo ciekawe postacie, które podążają w stronę nieoczywistych konfliktów.

Drugi etap to czysta akcja — film zmienia się w thriller z dziwnym twistem, którego nie będę zdradzał. I mimo że film stosuje wydarzenia z ekranu jako metaforę, to ona jest jednocześnie bardziej odległa i prostsza. Nie powiem, sama akcja jest dobrze zrealizowana i główny motyw może nie raz zaskoczyć. To oglądając czujemy dysonans — że w mgnieniu oka film stał się zupełnie czym innym. Jest to ciekawy zabieg, jednak zabiera głębię, a to, co zostało zbudowane przez spokojną część filmu, nie gra z akcją tak dobrze, jakby mogło. Choć oczywiście zbudowanie historii i poświęcenie większości czasu na nią, a dużo mniej na akcję i uczynienie jej bardziej dynamiczną, uważam za dobry ruch. W filmie nie brakuje też typowego amerykańskiego patosu, jednak tu — zaskakująco — został on dobrze skontrowany, czy to humorem, czy absurdem.

Niesamowicie ważnym, wręcz kluczowym elementem filmu jest muzyka. Nie będę zdradzał zakrętów fabularnych z tym związanych, jednak przyznam, że film brzmi po prostu świetnie. Sceny występów muzycznych na żywo, zmontowane z tańcem i ruchami bohaterów, są świetne, podobnie jak sama muzyczna różnorodność. Tak, głównie mamy tutaj blues, ale w różnych wykonaniach i aranżacjach, a film nie raz czerpie z czegoś nowocześniejszego. Co pięknie pokazuje długa sekwencja muzyczna na początku otwarcia baru, która jest wręcz obłędna.

Grzesznicy to film, który niemal składa się z dwóch różnych filmów, trochę na siłę sklejony, a mimo wszystko działa. Można mu trochę zarzucić, a finalnie jego energia wygrywa i po prostu wciąga — szczególnie świetna muzyka i rola, a w zasadzie role, Michaela B. Jordana.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *