No i nadeszło, po niemal trzydziestu latach, zakończenie serii Mission Impossible.
Najnowsza część filmu to kontynuacja historii z Dead Reckoning. Reżyser tamtej oraz tej części, czyli Christopher McQuarrie, jest związany z serią od wielu części, a przy tym nakręcił kilka innych dzieł z jej główną gwiazdą, czyli Tomem Cruisem. Ten po raz ostatni wciela się w Ethana Hunta, a film zaczyna się szybkim montażem najciekawszych momentów z poprzednich części. Jest to wytłumaczone fabularnie, ale też film nie kryje się z tym, że od startu próbuje wywołać nostalgię u widza. Jego misja jest po raz kolejny niemożliwa do wykonania – jak wskazuje nam tytuł.
Ethan musi wydobyć z zatopionego statku podwodnego podkowę, żeby przyłożyć ją do innego urządzenia, żeby sztuczna inteligencja nie zniszczyła świata. To tak w ironicznym skrócie, ale nie oszukujmy się – Mission Impossible raczej nie ogląda się dla fabuły. Choć ta dobrze wpisuje się w obecne czasy, tak jak w Dead Reckoning Ethan walczy, żeby powstrzymać sztuczną inteligencję. Największym problemem jest znalezienie podwodnej łodzi – tej, którą w prologu poprzedniej części sterował Marcin Dorociński – i wydobycie z niej podkowy, czyli kodu, od którego powstał byt: sztuczna inteligencja, która przejmuje władzę nad systemami sterowania bronią nuklearną na całym świecie.
Film stara się podejmować wiele tematów. Z pozoru najwięcej jest tu o sztucznej inteligencji, jej potencjalnym przejęciu władzy i unicestwieniu ludzkości, co trochę brzmi jak z lat ’90. I daje to właśnie wrażenie potraktowania tematu po macoszemu – jakby scenarzyści usłyszeli o tym, że sztuczna inteligencja się rozwija, ale nie doczytali, o co chodzi w jej rozwoju. Dlatego głównym tematem staje się poświęcenie – to, jak bohater ryzykuje życiem milionów, żeby uratować jednostkę; to, jak ciągłe przesuwanie szali powoduje rośnięcie stawki, która wymyka się spod kontroli – i więcej. Trzeba przyznać, że są to dość oczywiste tropy w kinie akcji, jednak film przedstawia je dobrze, na tyle, że wierzymy w stawkę. Co jest podstawą do tego, żeby wywołać emocje u widza – szczególnie działa to w ostatniej godzinie filmu, gdzie kierunek gatunkowy skręca w stronę akcji właśnie.
Co jest niestety dość dużym problemem filmu, to w zasadzie jego pierwsza połowa, która jest – delikatnie mówiąc – mocno rozciągnięta. Dodatkowo składa się głównie z dość przeciętnych dialogów i retrospekcji z małą ilością akcji. Ona pojawia się w większej formie od połowy filmu i w sekwencji podwodnej, która jest bardzo ciekawa, pięknie nagrana – i wtedy zaczyna się to, na co czekaliśmy. I tak jak wspomniana podwodna sekwencja robi świetne wrażenie, choć końcówka jest – delikatnie mówiąc – przesadzona w mojej opinii, to sama końcówka, czyli niemal ostatnia godzina, jest prześwietna. Akcja dzieli się na kilka mniejszych podgrupek i działa to świetnie. Nie spoilerując za dużo – po raz kolejny szacunek dla Toma Cruise’a za jego kaskaderskie popisy, które są absolutnie świetne. Przy tym łączą nawiązania do poprzednich części ze świeżymi pomysłami – i tak cała sekwencja samolotów z końcówki jest absolutnie świetna.
Obsada to w dużej mierze powtórka z ostatnich części – Simon Pegg jako Benji jest znowu uroczy, a jego rola w końcówce jest świetnie przemyślana, łącząc humor z powagą sytuacji. Pom Klementieff jako Paris jest dalej creepy niemową, a Hayley Atwell jako Grace jest trochę niepokojąca, ale jednak gdzieś w głębi kibicujemy, żeby im z Ethanem wyszło. Trzeba przyznać, że pod względem kończenia historii postaci film jest godnym zakończeniem serii – i każda z nich dostaje swój czas. Choć widać, że w trzecim planie są mocno papierowe postacie – patrz: zmarnowany potencjał Nicka Offermana jako generała – ale raczej nie wypływa to mocno na całość.
Ostatnia część Mission Impossible to film, który ma sporo wad – przeciągnięcie słabszej pierwszej połowy pełnej ekspozycji w dialogach i prób wywołania nostalgii dosłownym pokazywaniem scen z poprzednich części. Jednak druga połowa to ratuje – szczególnie końcówka filmu jest niesamowicie widowiskowa.
7/10