Jan P. Matuszyński to zdecydowanie jeden z najważniejszych reżyserów ostatnich lat w Polsce. Twórca „Ostatniej Rodziny” czy „Żeby nie było śladów” wraca z bardzo skromnym dziełem.

Reżyser po kilku historycznych filmach przenosi się do teraźniejszości, żeby zająć się fikcyjną historią. W której główną postacią jest Jurek, mężczyzna w średnim wieku, samotnie wychowujący córkę. Jego żona pochodziła z Chin, a dla Marysi, jego córki, bardzo ważna jest kultura kraju jej matki. Niestety, po obchodzeniu jednego z tradycyjnych świąt chińskich dochodzi do wypadku, prowadząca samochód Marysia ma wypadek, wskutek którego ginie. Życie Jurka się zatrzymuje, aż wstąpi w nie jego teść, Ben.

Starszy mężczyzna pochodzenia chińskiego jest dla Jurka niczym klątwa i wybawienie, jednocześnie nie dając mu spokoju w trudnej sytuacji w jakiej się znalazł. Jednak dając nowy cel, którego mu brakowało, czyli odprawienie tytułowego rytuału Minghun. Polega on na pochowaniu zmarłej osoby z inną osobą zmarłą w podobnym czasie, żeby nie weszli sami w życie po śmierci. Oczywiście jest to duże uproszczenie, jednak to nie jest tak naprawdę najważniejsze, bo sam rytuał jest tylko motorem napędowym pchającym akcję. Która polega na przekonywaniu do rytuału i szukaniu „chętnego” do niego.

I wiem, wydaje się to absurdalne, sam Jurek początkowo tak do tego podchodzi, jednak nie jest to kluczem tego filmu. Film przez swoją opowieść porusza wiele trudnych tematów związanych z odchodzeniem z perspektywy bliskiej osoby. Postać Jurka jest tu postacią tragiczną, która już wiele lat temu straciła żonę i widzimy, że całe swoje życie podporządkował szczęściu córki, oraz zapewnieniu jej dobrej przyszłości. W momencie jej śmierci niemal kończy się jego życie, a cały film opowiada jak to przepracowuje, wraz ze swoim teściem Benem. Który wydaje się trochę irytujący z jego perspektywy, jednak pomaga mu w przejściu przez traumę i sprawia, że może żyć dalej. Przy tym film w ciekawy sposób pokazuje życie Marysi o którym ojciec nie miał pojęcia. Nie zdradzając za dużo ten aspekt może wydawać się akurat zbytnim zbiegiem okoliczności, ale jest na tyle naturalny, że można na to przymknąć oko.

Film w ciekawy sposób łączy kulturę polską i chińską. Całość mocno jest osadzona w chińskich wierzeniach, impreza na Chiński Nowy Rok, czy tytułowy Minghun. Jednak przy tym jest to niezwykle… polski film. Pod względem mentalności ludzi, osadzenia w miejsca i czasie. Mimo orientalnych elementów czuć w nim tą swojskość, i prawdziwość. I dbałość o detal, który poza sceną na złomowisku jest bardzo skrupulatnie zachowany, od prowadzonych dialogów po wystrój wnętrz.

Nazwisko którym promowany jest ten film to zdecydowanie Marcin Dorociński w roli Jurka. Już na festiwalu Nowe Horyzonty, gdzie oglądałem ten film, to on dostał największą reakcję od publiki i mówiło się o tym filmie jako „tym z Dorocińskim”. Co szczególnie ważne, gdyż aktor obecnie robi bardzo skuteczną karierę na zachodzie i coraz rzadziej występuje w Polsce, ale jak to robi to czuć czemu został doceniony i poza granicami naszego kraju. Jego kreacja jest wprost kapitalna. W większości bardzo minimalistyczna, człowieka przeżywającego żałobę. Jednak w momencie podnoszenia emocji jeszcze bardziej widać popis jego aktorstwa, dzięki któremu wiele scen tak dobrze wybrzmiewa. Tym bardziej w duecie z Daxing Zhangiem, który wciela się w postać dużo bardziej kolorową, żywą, ale także przeżywającą dramat na swój unikalny sposób.

„Minghun” to ciekawy przykład kina o radzeniu sobie ze stratą, łączący orient z polską codziennością, który w tej mieszance potrafi sprzedać uniwersalne emocje, a przy tym nieraz zaskoczyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *