Nowy rok, nowi my. Może się okaże, że w tym roku nie będę chwalił rumuńskiego kina, tylko seriale Netflixa, a że pod koniec zeszłego roku wrócił z drugim sezonem ich jeden z największych hitów to pora poeksperymentować i się na niego wziąć.
Przyznam szczerze nie byłem wielkim entuzjastą pierwszego sezonu. Nie powiem, był to serial, który przyjemnie się oglądało, miał kilka ciekawych założeń, jednak nie brakowało w nim schematyczności i taniego efekciarstwa. Natomiast ten sezon ma dużo trudniej. Odchodzi element zaskoczenia, jaki na początku zrobił ten serial, które trzeba przyznać było jego ogromną siła. Tutaj zaczynamy akcję od śledztwa, a nawet dwóch. Z jednej strony główny bohater poprzednich części za część wygranych środków zatrudnia ludzi, którzy pomagają mu znaleźć człowieka odpowiedzialnego za znajdywanie graczy. Drugie prowadzi policjant, znany z pamiętnego plot twistu z końcówki pierwszego sezonu.
Oba śledztwa w pewnym momencie prowadzą do wspólnego tropu, a ich losy się spotykają. Gi-Hun, zwycięzca poprzedniej edycji sam zgłasza się do uczestnictwa w turnieju, połykając nadajnik, dzięki Joon-Ho mógł go wraz z ekipą ratunkową znaleźć. Szybko po dotarciu na miejsce okazuje się, że plan nie wypalił, a Joon-Ho zaczyna ślepe poszukiwanie wyspy gdzie rozgrywa się turniej. Zaczyna się walka z czasem, bo każdy dzień zwłoki to potencjalna śmierć uczestników. Jednak tu też jedna zmiana, po każdej rundzie głosują oni za pozostaniem z obecną wygraną, czy granie dalej o potencjalnie większą stawkę.
I szczerze powiedziawszy to jeden z najciekawszych motywów tego sezonu, bezpieczeństwo i odejście z mniejszymi pieniędzmi, kontra ryzyko, którego są już świadomi. Szczególnie gdy dochodzi do tego motyw, że uczestnicy to ludzie tonący w różnych długach i nie zawsze wygrana robi różnicę w ich życiach. Szybko tworzą się dwie grupy, chcących opuścić teleturniej pod wodzą zwycięzcy pierwszego sezonu, którzy grają tutaj „tych dobrych”, oraz tych złych. Sympatie zmieniają się podczas głosować, podczas którym mamy kilka zaskoczeń, jednak sam podział jest aż nadto prostolinijny.
Joon-Ho wchodzi tutaj w rolę zbawcy moralnego, który chce ukrócić proceder, jakim są zawody. Szczerze mówiąc wypada w tym bardzo blado, oczywiście powody jego buntu są szlachetne i zrozumiałe, tak samo, jak jego rola bohatera mówiącego innym o zagrożeniach jest zrozumiała, ale też w tym zbyt oczywista. Jedyny moment, w którym daje z siebie coś ciekawszego to gdy podczas drugiej gry myli się w tym, jaka ona będzie przez co wprowadza w błąd swoich sojuszników.
Właśnie gry, pierwsza to powtórka z poprzedniego sezonu, reszta to nowości, które było dość przekombinowane. To, co było plusem pierwszego sezonu, gry były proste, ale dzięki wysokiej stawce i relacjom między bohaterami stawały się ciekawe i emocjonujące. Te były przekombinowane i często zbyt przeciągnięte, przez co nie generowały emocji.
Kolejnym problemem, a w zasadzie nierównością drugiego sezonu są postacie. Joon-Ho w tym sezonie dużo traci i jest strasznie nijaki jako lider „tych dobrych”. Po drugiej stronie mamy podstarzałego złola, o którym wiemy, że ma duży dług i młodego rapera, który jest irytujący co stawia go wysoko w klasyfikacji postaci, które wywołują jakieś emocje. W przypadku reszty o to ciężko, co też jest problemem, bo nie sprawia, że angażuje emocjonalnie podczas konkurencji. Czy też często starają się to robić w sposób prosty jak ciąża, czy już nie wspomnę o banalności ukazania osoby transseksualnej.
W przypadku pierwszego sezonu wiele osób chwaliło jego warstwę wizualną, tutaj są dobre momenty, dalej serial jest przemyślany i ciekawy pod tym kątem. Przy tym jednak nie robi już takie wrażenie jak poprzednio. Może to też kwestia braku zaskoczenia, ale nawet zakręcone schody mogą się opatrzyć.
Drugi sezon „Squid Games” ma kilka ciekawych motywów, które nie prowadzą do niczego ciekawego. Sezon, który przeciąga wątek poza konkurencjami, a jednocześnie nigdzie go nie prowadzać. Przekombinowuje konkurencje, a przy wiele wątków pokazuje w sposób banalny i uproszczony. Sezon trochę bez pomysłu i dziwny pomost do trzeciego, który ma stać się tym na co tu czekaliśmy, a przy tym swoją jakością zniechęca do czekania na niego.
3/10
P.S. Nieironicznie oglądaliśmy później „Licorice Pizza” na uspokojenie.