Pedro Almodóvar po raz pierwszy w swojej długiej karierze wygrał główną nagrodę z jednego z festiwalu tak zwanej złotej trójki, Wenecji.
Co nie spodobało się zarówno krytykom jak i widzom. Film pokonał „Brutalistę” Brady Corbeta, którego weneckie recenzje są o niebo lepsze niż filmu Hiszpana. Wspominane jest nawet, że jest to jeden z najgorszych jego filmów w dojrzałej twórczości, a nagroda była przyznana siedemdziesięciopięciolatkowi bardziej za całokształt prac. Warty zaznaczenia jest fakt, że jest to jego pierwszy pełnometrażowy film w języku angielskim – do tej pory robił je w swoim ojczystym hiszpańskim, a eksperymentował z angielskim jedynie w średnich metrażach.
Przejdźmy do historii, film opowiada o losach dwóch kobiet – Ingrid, graną przez Julianne Moore, z której to perspektywy oglądamy te historię, oraz Martha, grana przez Tildę Swinton. Kobieta będąca ciężko choro na nieoperacyjnego raka jest poddawana serii eksperymentalnych kuracji. Po wieloletniej przerwie w kontaktach Ingrid odwiedzą chorą w szpitalu, gdy tylko dowiaduje się, że jest chora. Martha jest szczęśliwa z tego spotkania, a kobiety widują się tam oraz w jej domu kilkukrotnie do wyniku badań, który jest wyrokiem śmierci dla Marthy. Kobieta ma rok życia po przerzutach nowotworu który ma, a leczenie ma nikłe szanse na powodzenie.
Wymyśla ona wtedy plan, by pojechać do domku poza miastem wraz z bliską jej osobą, spędzić tam ostatnie dni swojego życia aż do momentu gdy jej stan zacznie się pogarszać, i wtedy wziąć tabletkę znaną z zabiegów eutanazji. Ingrid początkowo nie zgadza się na pomysł, jednak pod namowami Marthy w końcu się na niego decyduje.
Cały film jest rozegrany w dialogach, a to było zawsze mocną stroną jego filmów. Jednak tutaj już wspominałem o zmianie języka i to widać. Coś się popsuło i było słychać, ale czasem nie warto było. Dialogi były niesamowicie nierówne, czasem ciekawe, czasem bardzo sztywne. Niestety te słabsze fragmenty bardzo się odznaczały i kłuły w uszy.
Szczególnie jest to widoczne w kontekście poważnej tematyki filmu. Odchodzenie, godzenie się ze śmiercią, przyjaźń w momentach granicznych. Film w ciekawy i bardzo nienachalny sposób eksploruje te tematy. Dużo tutaj zrozumienia dla tych kwestii, które pewnie z uwagi na wiek Almodovarowi są bliskie. Choć przyznam, że im reżyser bardziej wybiegał w tematy metafizyczne, tym bardziej film robił się ciekawy. Jednak może nie gdy wybiega w przeszłość, bo retrospekcje to marny cień tego co widzieliśmy chociażby w „Bólu i blasku”. Natomiast im bardziej staje się przyziemny tym więcej jest tych dialogowych dziwności i gorzej się tego słucha, mimo że duet Julianne Moore i Tilda Swinton stara się, żeby tak nie było.
Szczególnie ta druga, która szczerze mówiąc nawet fizycznie świetnie sprzedaje swoją chorobę i słabość, jest też świetna w grze głosem i potrafi uratować niejeden słabszy dialog. Julianne też ciekawie wchodzi w swoją rolę, to jej perspektywa widoczna jest w filmie, przez co zdaje się grać bardziej do wewnątrz nie siląc się na efektowność.
„W pokoju obok” to film ciekawy w założeniu, który eksploruje ważne i trudne tematy, a przy tym mający czasem bardzo słabe dialogi, co szczególnie boli, gdyż Almodovar zawsze był znany z ich wysokiej jakości. To zjazd poziomu po świetnym „Bólu i Blasku, czy bardzo ciekawych „Matkach równoległych”, dlatego też zdziwienie krytyków jak i widzów, że to ten film dostał Złotego Lwa, jest uzasadnione i sam się do niego przyłączam.
6/10