Miłość przez potrącenie, czyli hit z Toronto z Andrew Garfield i Florence Pugh już od jakiegoś czasu dostępna jest na ekranach kin.

Film opowiada historię dwójki młodych ludzi, Almut i Tobiasa. Opowiedziana w sposób niechronologiczny, mieszając różne wydarzenia z ich dorosłego życia. Początkowo sam montaż jest bardzo szybki – fragmenty są krótkie, do wypadku o którym wspomniałem na starcie. Tobiasa poznajemy w momencie gdy ten chce podpisać się pod pozwem rozwodowym, ale wypisuje mu się długopis. Idzie nocą wzdłuż ruchliwej drogi i po niefortunnym zwrocie akcji jego długopis ląduje na ulicy. Cięcie i jesteśmy w szpitalu, gdzie jest z nim Almut. Widzimy wcześniej kilka scen gdy oni są już w związku, co może sugerować, że to koniec ich relacji. Jednak nic bardziej mylnego; to początek, Tobias przyjmuje zaproszenie do nowo otwartej restauracji, gdzie Almut jest szefem kuchni.

Nie ma sensu opowiadać filmu scena po scenie. Film w ciekawy sposób bawi się tym jak przedstawia historię i podaje nam fakty tak, żeby zmienić postrzeganie widza na tę sytuację. A poruszane są tutaj bardzo ważne tematy: od walki z rakiem, przez temat dziecka, gdzie jedna strona go chce, a druga nie może, nawrót choroby, po mniejsze, ale niezwykle ważne kwestie w relacji. Ta momentami jest poprowadzona niemal bajkowo i sielankowo, a czasem niezwykle ponuro, szczególnie gdy pojawiają się kwestie sporne, które są ograne z niezwykłą szczerością. Często ukazując zagubienie bohaterów i ich brak wiedzy w tym jak mogą rozwiązać sytuację.

Ostatnie zdania mogą być podsumowaniem tego filmu, który czasem wchodzi w banał, czasem wchodzi w bardzo przyziemne kwestie, ale sam użyję tu banału – życie jest banalne, i taki jest ten film. Świetnie balansuje tą prawdziwość i momenty, które niemal każdy z nas przeżył, z momentami bardziej nietypowymi. Dla przykładu moment dowiedzenia się o nawrocie nowotworu wbija w fotel, a przy tym sprawia pozory realizmu. W kontrze mamy scenę porodu, rozegraną w komediowych nutach, pełną wpadek, a przy tym gdzieś w pokrętnej logice możliwą do odbycia się naprawdę.

Wiele z tego jest zasługą duetu o którym wspomniałem na początku. Andrew Garfield i Florence Pugh są świetni w swoich rolach, w pełnym zakresie emocjonalnym, od scen ciężkich i bolesnych po te radosne. Andrew świetnie gra swoją nieporadnością, która ciekawie jest łamana, a i świetnie się ogląda jak bohaterowie zamieniają się rolami, tym kto jest teraz panem sytuacji, czy osobą bardziej odpowiedzialną w tym momencie. Chemia między nimi jest wspaniała, co też czyni ten film dobrym romansem, widać to, że bohaterom zależy na sobie w wielu aspektach tego słowa.

Sam montaż nie jest tu jedynym kluczem formalnym, choć trzeba przyznać, że ten aspekt filmu ma ogromny wpływ na jego odbiór. Wizualnie film wygląda bardzo ładnie, choć w kontrze do montażu kadry są bardzo statyczne, często minimalistyczne. Szczególnie te z najodleglejszej czasowo części historii są po prostu urocze. Jedynym minusem w tej całej układance są sceny ze zwolnionym tempem, aż nazbyt przeromantyzowane, żeby nie powiedzieć płytkie, ale na szczęście ich jest niewiele.

 „Sztuka pięknego życia” to tytuł, który w samym właśnie tytule już kłamie. To nie piękne życie, bo pełne upadków i bólu, pełne goryczy i momentów strasznych, ale też tych pięknych i wzniosłych. To film momentami banalny, ale niezwykle szczery i prawdziwy w tym, niesiony na barkach cudownego duetu aktorskiego z zaskakująco udaną zabawą montażem i kolejnością ukazania akcji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *