Czego można spodziewać się od nowego filmu Mela Gibsona, którego polski tytuł nie ma nawet sensu?

Tak, czepiam się na start, ale wysokość o jakiej jest mowa w filmie to trzy tysiące stóp, czyli poniżej tysiąca metrów. No, ale u nas nie używa się takiej jednostki, a prawdziwa wysokość pewnie brzmi mniej intensywnie. Sam reżyser tego filmu po sukcesie „Apocalypto” i „Przełęczy Ocalałych” wrócił bardziej do aktorstwa, ale raczej nie uważam, że był to udany powrót i pewnie duża część z widzów kinowych nie obejrzała ani jednej z wielu produkcji, w których wystąpił w ostatnich latach.

Przejdźmy jednak do jego najnowszego filmu. Zaczynamy go od sceny w której Winston, świadek w ważnej sprawie, jest złapany w swojej kryjówce na Alasce. Był on księgowym przestępcy, który jest obecnie ścigany, a służby nie są pewne czy będzie współpracował, szczególnie podczas transportu z Alaski. Jednak na start trzeba go przetransportować do Anchorage, na czym skupia się cały film, rozgrywany między trójką – nim, agentką za niego odpowiedzialną, która wraca do służby po dłuższym od niej odsunięciu i pilocie, który w teorii nie zna sprawy, i ma tylko przewieźć wspomnianą dwójkę.

Jednak oczywiście na pierwszy rzut oka nie jest to takie proste. Pilot nie jest tylko pilotem, agentka przeżywa traumy z przeszłości, a świadek oskarżenia okazuje się największym oportunistą w tym zestawieniu. Nie chcę tutaj zdradzać za dużo, bo łatwo zepsuć przyjemność z oglądania tego filmu zdradzając zwroty fabularne. Jednak też trzeba zwrócić uwagę na to, że nie są one bardzo zaskakujące, nawet zaryzykowałbym stwierdzeniem, że często są dość oczywiste. Choć poza ostatnim, na zakończenie są dobrze poprowadzone i mają sens fabularny i wpisują się w narrację.

Poza thrillerem miedzy trójką, który dzieje się w samolocie, mamy również wątek biura agentki i przekupionej tam osoby, który przyznam jest ciekawym tłem do wydarzeń. I rozbudowuje kontekst, mimo że fizycznie nie wychodzimy z samolotu, a wszystko dzieje się w rozmowach telefonicznych. Jednak wróćmy do trójki, sama chemia między nimi jest ciekawa, a oglądanie swoistego przeciągania liny kontroli nad sytuacją bywa wciągające, to całościowo czujemy przekombinowanie tego. Sama postać pilota grana przez Marka Wahlberga jest do bólu przerysowana i efekciarska, a uważam że niestety samego właśnie efekciarstwa jest w filmie za dużo. Bardzo oczywista scena z nurkowaniem samolotu, czy też ciekawa wizualnie, acz odtwórcza scena w „uderzeniem w górę”. Efektowność tego filmu, czy akcji, czy budowy postaci sprawiają, że gdzieś gubią się emocje w tym filmie.

Tak jak efekciarstwo scen lotniczych często mnie odrzucało, to warstwa wizualna tego filmu jest piękna. Fakt, same góry Alaski robią piękne wrażenie, jednak ujęcia z małym samolocikiem który je przemierza miały w sobie coś magicznego.

„3000 metrów nad ziemią” to film, który mógł się udać, sam motyw jest ciekawy, a film ma dobre momenty, jednak siłowe efekciarstwo odziera film z emocji. Tak jak z pozoru ciekawe postacie są przegięte do karykatury lub muszą rzucać żartem z co drugiej kwestii. I jeszcze byłbym w stanie tu bronić ten film, że mimo to oglądało się go przyjemnie, bo tak było, jednak ostatnie dwie minuty to o jeden zwrot akcji za dużo podkręcony patetyzmem i zwolnieniem czasu, pyszności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *